poniedziałek, 27 maja 2013

Steel Dawn (1987)

STEEL DAWN (1987)

reż. Lance Hool

   Na początku chciałbym się Wam do czegoś przyznać. Niektórzy takie wyznanie mogą potraktować niczym swoisty coming out. A niech traktują. Patrick Swayze był moim pierwszym filmowym idolem. Przez kilka ładnych lat jego pozycja na podium pozostawała niezachwiana. Miało to miejsce w latach 1988-1992. Później zdetronizowali go Robert De Niro i Johnny Depp, ale nadal zajmuje w moim filmowym sercu szczególne miejsce. W tamtych latach każdy film z jego udziałem oglądałem ze szczególnym nabożeństwem. Te lepsze ("Dirty Dancing", "Road House", "Point Break") nawet po kilkadziesiąt razy, te słabsze po kilka lub kilkanaście. "Stalowy świt" należał co prawda do tej drugiej grupy, ale i tak miło było go sobie przypomnieć po 20 latach przerwy.

   Samotny wojownik Nomad przemierza pustynne tereny walcząc z grupami zdziczałych Renegatów. Gdy jego dawny dowódca i przyjaciel, Cord (w tej roli John Fujioka, mistrz Michaela Dudikoffa w "Amerykańskim Ninjy"), który miał zostać nowym Rozjemcom w Dolinie Meridian, zostaje zabity przez bandę oprychów, Nomad postanawia rozwikłać zagadkę jego śmierci. Udaje się do Meridian, gdzie znajduje schronienie i pracę na ranczo zarządzanym przez piękną Kashę (Lisa Niemi, prywatnie żona Patricka Swayze) i potężnego Tarka (Brion James, nieodżałowany zakapior znany m.in. z "Łowcy androidów", "Tango i Cash" czy "Piątego elementu" oraz ponad 150 innych ról). Wkrótce okaże się, że mają oni dostęp do źródła wody, które za wszelką cenę chce przejąć miejscowy władca ziemski Damnil (Anthony Zerbe, m.in. "Człowiek Omega" z 1971, "Martwa strefa" z 1983, "Licencja na zabijanie" z 1989).

   Lance Hool urodził się w Meksyku w 1948 roku. W branży filmowej zaczynał jako aktor. Większego sukcesu jednak nie odniósł, więc przebranżowił się na producenta. Na tym polu szło mu już znacznie lepiej, ale najwyraźniej ambicja kazała mu wcielić się również w rolę reżysera. Zadebiutował w 1985 roku drugą częścią trylogii "Zaginiony w akcji". Przyzwoite wyniki box-office'u (budżet 2,4 mln $, wpływy ponad 10 mln $) zachęciły go do kolejnej reżyserskiej próby, którą był właśnie "Stalowy świt". Niestety, wyłożone 3,5 miliona dolarów zwróciło się jedynie w 1/7 co na wiele lat wybiło mu z głowy reżyserowanie (kolejny i jak dotąd ostatni film Hoola jako reżysera to "One Man's Hero" z 1999 roku - jeszcze większa klapa).

   Co zawiniło? Być może wtórność fabuły względem "Mad Maxa 2", być może publiczność kinowa była już znudzona kolejnymi filmami post-apokaliptycznymi, być może nie zadziałał jeszcze czar Patricka Swayze'ego, którego opus magnum zatytułowane "Dirty Dancing" weszło do kin raptem dwa i pół miesiąca wcześniej? Pewnie po trochu z każdego. To prawda, że przy australijskiej trylogii George'a Millera ("Mad Max") film Lance'a Hoola wypada blado, ale - z tego co pamiętam - na kasetach wideo cieszył się sporym powodzeniem, szczególnie, że sława Patricka działała już wtedy cuda. Po ponad ćwierć wieku od premiery "Stalowy świt" jawi się, adekwatnie do faktycznego stanu rzeczy, jako relikt ery wideo lat 80., ale czyż nie dopada nas ostatnio ckliwa nostalgia za tamtymi czasami?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz