środa, 1 maja 2013

Space Mutiny (1988)

SPACE MUTINY (1988) 

reż. David Winters / Neal Sunstorm


   George Lucas nie byłby George'em Lucasem gdyby jego ukochane dziecię o imieniu "Gwiezdne wojny", nie było wciąż na ustach spragnionej futurystycznych wrażeń gawiedzi. I tak po pierwszej wersji Trylogii powstała Edycja Specjalna, później Nowa Trylogia, edycje DVD, Blu-Ray, itp. itd. Teraz mówi się o kolejnych odcinkach Gwiezdnej Sagi. No dobra, ale to wszystko dzieje się w odległej Galaktyce "A". A tymczasem w najgłębszych odmętach kosmosu, czyli w Galaktyce "B"...

   Południowe Słońce to olbrzymi statek kosmiczny przemierzający bezkresy wszechświata stając się ostoją dla zbłąkanych podróżników. Kierując się ambitnym planem kolonizacji nowego świata jego gwiezdna tułaczka wydaje się nie mieć końca. Całe pokolenia ludzi zamieszkujących Południowe Słońce zdołały już wyzionąć ducha na statku, tracąc nadzieję, że kiedykolwiek uda im się postawić swe stopy na jakiejś planecie. Dla niektórych ciśnienie psychiczne jest nie do opanowania. Im właśnie wydaje się, że zdecydowanie łatwiej będzie opanować statek i wreszcie przycumować do stałego lądu. Dochodzi do tytułowego buntu w kosmosie. Sytuację może opanować tylko jeden człowiek (taa, jak to zwykle bywa w ogromnych jak Teksas statkach kosmicznych) - Dave Rider. Niech Was nie zwiodą pozory, Dave może i wygląda jak wsiowy głupek w srebrnych spodniach i białej bokserce, ale odwagi mu z pewnością nie brakuje. A gdy dodać do tego laserową bazukę, której amunicja nigdy się nie kończy, losy rebeliantów wydają się przesądzone. To jednak nie wszystko moi mili! Dave Rider ma jeszcze solidną motywację. Złowrogi Elijah Kalgan, przywódca buntowników, porwał urodziwą córkę komandora Alexa Jansena (w tej roli znany m.in. z "Żywego celu" Cameron Mitchell), do której Dave od jakiegoś czasu smali cholewki. Będzie się działo...

   Zawstydzony wieloletnim naśmiewaniem się z "Buntu w kosmosie" (m.in. w epizodzie "Mystery Science Theater 3000" w 1997 roku) reżyser David Winters opublikował na swojej stronie internetowej oświadczenie, jakoby zmuszony sytuacją rodzinną opuścił plan zdjęciowy i powierzył swoje obowiązki Nealowi Sundstormowi, a ten spieprzył film. Oczywiście można się czepiać, że statek kosmiczny ma mury z cegieł, okna i betonową podłogę, że połowa aktorów nosi kitle kucharskie z doszytymi pagonami i emblematami SS (nie, nie tego SS), że kosmiczni rebelianci nie mogą ustrzelić zwalistego Reba Browna (m.in. "Yor" 1983, "Strike Commando" 1987, "Robowar" 1988), że Cameron Mitchell w doklejonej brodzie wygląda jak Święty Mikołaj, itp. itd. Ale po co? Czy nie lepiej przyjąć to jako dobrą monetę?

   Przede wszystkim film jest spójny. Ma swój klimat. Kicz i tandeta, oczywiście, ale ogólna estetyka nie wypada gorzej niż w naszej rodzimej "Seksmisji". To prawda, że w filmie Juliusza Machulskiego dowcip był zamierzony, a w "Buncie w kosmosie" jest raczej przypadkowy. Cóż to jednak zmienia skoro koniec końców śmiejemy się i dobrze bawimy? I takiego właśnie odbioru życzę wszystkim widzom ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz