piątek, 3 maja 2013

R.O.T.O.R. (1988)

R.O.T.O.R. (1988)

reż. Cullen Blaine


"AKCJA! ROBOCOP był w połowie człowiekiem, w połowie maszyną. ROTOR jest w pełni zabójcą."
"SUSPENSE! Miał uratować ludzkość. Teraz powstrzymać może go jedynie jego twórca. Tylko jeden wyjdzie z tego cało."
"GROZA! Współczesny Frankenstein. Ale ten stalowy mutant nauczony jest tylko dwóch rzeczy ... MA OSĄDZIĆ I WYKONAĆ WYROK!"

   Takie slogany reklamowe umieścił na plakacie promującym film dystrybutor. Sugerował jeszcze zakupienie kilku kopii filmu, aby klienci wypożyczalni nie musieli się o niego zabijać. Mnie bardziej ciekawi czy oddający kasetę klienci nie chcieli zabić właściciela wypożyczalni za wciśnięcie im MEGA KITU...

   Captain Coldyron jest specjalistą w dziedzinie robotyki, choć prawdę mówiąc niewiele na to wskazuje. Żyje samotnie na ranczo na peryferiach Dallas, poi konia kawą, nosi flanelowe koszule w kratę i... zaraz, zaraz... ma na biurku małego plastikowego robocika. Teraz już wszystko się zgadza - jest ekspertem w dziedzinie robotyki. Niestety jego najnowszy projekt - superglina przyszłości - wciąż pozostaje niedopracowany. Odgórne (polityczne) naciski sprawiają, że Coldyron zostaje zwolniony, a finalizacja projektu przypada jego podwładnemu. Presja jest tak duża, że nie ma czasu na jakiekolwiek dopracowywanie prototypu, ma być gotowy niemalże od ręki. W ten oto sposób na ulice Dallas wydostaje się niszczycielska, nieposkromiona maszyna. Powstrzymać może ją jedynie Coldyron i Steele - kulturystka, która zaprojektowała szkielet ROTORA...

   Trochę "Robocopa", trochę "Terminatora", trochę "Widma" ("The Wraith" 1986). Przynajmniej takie było zapewne założenie twórcy. Niestety wyszedł z tego twór pozbawiony zajebistości (awesomeness) powyższych obrazów. Nieporadny scenariusz debiutanta Budda Lewisa i fatalna reżyseria, również debiutującego w roli reżysera filmu aktorskiego, Cullena Blaine'a sprawiły, że powstał film tak niedorzeczny, że powinien stanowić modelowy przykład dla przyszłych filmowców jak nie należy robić filmu. Obcujący na co dzień z animacją Blaine albo uznał, że nie ma sensu angażować do produkcji profesjonalnych aktorów (większość obsady to debiutanci/amatorzy) albo nie pozwolił mu na to mikroskopijny budżet. Co z tego wyszło, można się domyślić lub - jeśli się odważycie - wystawić oczy i umysł na naprawdę osobliwe doznania i zaaplikować sobie półtoragodzinny seans.

   Jedyne co mogę pochwalić to kilka całkiem przyzwoicie skomponowanych ujęć. Niestety to troszkę za mało, aby mianować się reżyserem i pokazać światu swoje dzieło. Na szczęście (albo na nieszczęście celuloidowych masochistów) Cullen Blaine miał na tyle dużo przyzwoitości, że już nigdy więcej nie zasiadł za kamerą filmu aktorskiego. Obietnica złożona widzom na koniec filmu (na wypadek gdyby ten odniósł sukces) nie ziściła się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz