Tomir Dąbrowski, laureat Złotego Mola na Festiwalu Filmowym "Kocham Dziwne Kino", opowiada o trudnościach związanych z kręceniem filmów i kondycji współczesnego kina offowego. Zapraszam ;)
Tomirze, skąd Ty się wziąłeś?
A skąd się wszyscy wzięliśmy? Co robimy na tej skale
zawieszonej gdzieś pośrodku mrocznej nicości kosmosu…? Choć nie widać tego w
mojej twórczości to codziennie zadaję sobie to pytanie.
Zresztą od dziecka lubiłem sobie zadawać pytania bez
odpowiedzi. Może niekoniecznie od razu tak abstrakcyjne, ale takie, w których
zwyczajnie odpowiedzi poznać nie chciałem. O wiele przyjemniejsza była dla mnie
znajomość problemu niż szukanie rozwiązania. Chyba dlatego od najmłodszych lat
uciekałem w świat fikcji. Realne problemy wymagają realnych rozwiązań – fikcja zaś
wymaga wyobraźni, stawiania ciągłych pytań. Mimo iż odkąd pamiętam książka była
moim najlepszym kompanem to jednak zawsze pozostawałem w dobrych kontaktach z
rzeczywistymi ludźmi, zdarzeniami, miejscami. Coś jak życie na linii
granicznej.
Filmem ŚWIADOMIE zacząłem interesować się stosunkowo niedawno,
powiedzmy od 3 lat. Oczywiście wcześniej chłonąłem ogromne ilości celuloidowej
magii, jednak jak się z czasem okazało byłem tylko „ślepym widzem”. Uwielbiałem
oglądać filmy, jednak ich wartość oceniałem bez większej świadomości ich
złożoności. Dorastając w złotej erze VHS mój gust był pod ciągłą presją. Z
jednej strony bezproblemowy dostęp do ogromnej ilości filmów, z drugiej ciągłe
ryzyko ataku filmowych „potworów”. Twoje „ZŁAPANE W SIECI” było dla mnie
zwyczajnym „ściągnięciem z półki” ;) Paradoksalnie
pomogła mi nieznajomość tematu – nie wiedząc co jest dobre oglądałem
„najgłośniejsze” tytuły. Dzięki temu zagłębiałem się w naprawdę dobre kino
komercyjne. Oczywiście MADE IN USA. Nic złego w tym, że film jest z Hollywood,
ani że zarabia na siebie. Zła jest nieświadomość istnienia tanich, wybitnych
filmów z innych zakątków świata.
U mnie wyrobiła się ona dopiero podczas studiów. Nowe miejsca, nowe znajomości,
nowe horyzonty – umysł aż sam prosił się o więcej „danych”. Nadal jednak nie
byłem widzem świadomym. Pobierałem dane bez konkretniejszej interpretacji. Zresztą
nie było na to czasu. Studia, życie towarzyskie, prowadzenie zespołu kabaretowego,
własne eksperymenty filmowe – było co robić w „rzeczywistości”. Przełomowe
okazały się ostatnie 2 lata studiów. Nadmiar wolnego czasu, wszechobecny absurd
(ah, Toruń! J)
czy też częstsze nagrywanie własnych
miniatur zmotywowało mnie do głębszego zanurzenia w świat filmu.
Zacząłem oglądać filmy świadomie zwracając uwagę na ich złożoność. Jako dziecko
film widzi się jako obraz + dźwięk. Dorastając - obraz + dźwięk + fabuła + aktorzy.
Na tym zresztą wielu kończy swą „edukację”. Oglądając dużo filmów dostrzega się
dodatkowo oryginalność, budżet, rozmach. Gdy samemu pracuje się na scenie
dodaje się głębię występom aktorów, docenia ruch sceniczny, scenografie. Będąc
fotografem-amatorem dokładnie analizuje
się każde ujęcie, każdy ruch kamery, oświetlenie. Jeśli samemu nagrywa się
filmy większość seansów zamienia się w filmy instruktażowe. Jeśli dodać do
tego zamiłowanie do „zadawania pytań”, zwykła produkcja to za mało. Gdy film
staje się przejrzystą strukturą szuka się „głębi”. Sięga się po kino „ambitne”.
Bergmana, Bunuela to chyba „standardy”(choć pierwszego nie lubię, a drugiego
wybiórczo). Wg. mnie pierwszym i najtrafniejszym wyborem jest
Jodorowsky. Po obejrzeniu "Świętej Góry" na żaden film nie patrzy się już tak samo.
Był to pierwszy przypadek, gdy film do mnie „mówił”, żądał myślenia. W umyśle
aż kotłowało się od nadmiaru myśli. Od tej pory próbuję podejmować „dialog” z
każdą produkcją, choć większość niestety milczy. Nie szkodzi-czasami dobrze
jest po prostu posłuchać. Do „rozmowy” często zapraszam Svankmajera lub Panią
Deren - zawsze są to owocne debaty. Uwielbiam dialogi z Lynch’em, jednak nie
zawsze pozwala mi się on w pełni wypowiedzieć ;) W pewnym momencie nastąpiło
chyba lekkie zmęczenie „rozmowami”, jednak
powrót do milczących filmów popowych nie dawał już takiej satysfakcji.
To był chyba moment pojawienia się uczucia względem kina „dziwnego” – jakoby
łącznika awangardy i popu. Zaczynało się niewinnie – Gilliam, Burton, Cronenberg, Jarmusch. Z czasem
było jednak coraz dziwniej, idąc od Wooda, Kaufmana, poprzez Bolla, kończąc na Zebub’ie i Valentine’ie.
Ostatecznie im więcej w życiu przeżywamy tym lepiej znamy świat. Wszystko
wzięło się zaś od tego, że ktoś nas tu wrzucił nie tłumacząc „co i jak?”. Do wszystkiego musieliśmy dojść sami, radząc sobie najlepiej
jak potrafimy. Tak samo ktoś kiedyś wrzucił mnie w świat filmu i tak
właśnie radziłem sobie przez ostatnie 26 lat. Stąd się wziąłem, a dokąd dojdę? Zobaczymy za kolejne 26.
No dobrze, a dokąd zmierzasz? Twój "Paragnomen", jak sam to ująłeś, to spotkanie Lyncha z Edem Woodem. "M - Magia miłości" to ukłon w kierunku ekspresjonizmu lat 20. zeszłego wieku. "Uśmiech śmierci" nawiązuje do giallo. Teraz kręcisz film o morderczych telefonach w stylu science fiction lat 50. Szukasz własnego gatunku czy chcesz się sprawdzić w każdym?
Sam do końca nie wiem do czego
zmierzam. Droga do zostania profesjonalnym filmowcem długa, kręta i
ostatnimi czasy mocno zakorkowana.
Póki co staram się jak
najwięcej uczyć „filmoróbstwa”. Nigdy nie uczęszczałem
do szkół filmowych, nie robiłem kursów, warsztatów
– kinematografii uczyłem się oglądając cudze filmy i nagrywając
własne. I to ostatnie jest chyba najlepszym rozwiązaniem.
Ostatecznie „język filmu” jest jak język obcy – nie opanuje
się go jedynie z książką, trzeba jak najwięcej rozmawiać!
Nigdzie nie nauczyłem się tyle, co podczas nagrywania swego
pierwszego pełnego metrażu. Głównie tego, że już nigdy
nie chcę robić pełnego metrażu ;) Przynajmniej nie bez
profesjonalnego zaplecza.
Co do gatunków filmowych - fakt,
chwilowo wolę wzorować się częściowo na gotowych schematach,
przynajmniej w dłuższych formach. Na eksperymenty pozwalam sobie w
„szortach”- a mam już tego ponad setkę. Ostatecznie chodzi o
mierzenie sił na zamiary. Mam już całkiem konkretne wyobrażenie o
„swoim” filmie/stylu, jednak stawiam sprawę realnie - na tą
chwilę nie mam środków, zaplecza, ani w pełni umiejętności
by go stworzyć. Czasem uda mi się zebrać ekipę/sprzęt do
ambitniejszego, 30 sek filmiku, by spróbować czegoś nowego.
Zazwyczaj jednak nie mam takiego komfortu i muszę działać bardzo
szybko, bardzo prosto i choć odrobinę skutecznie. W takim systemie
pracy opieranie się na gotowych wzorcach zdejmuje z moich pleców
ogromny ciężar.
Inna sprawa, że po prostu uwielbiam
stare kino i nie mogę oprzeć się pokusie tworzenia w jego duchu
Teatralne aktorstwo, dopasowany montaż, „inteligentna” kamera –
to jak dostojni staruszkowie w porównaniu do dzisiejszych
szybkich, płytkich, teledyskowych, trzęsących kamerą na każdym
kroku filmowych bękartów.
Z czasem przyjdzie i czas na kreowanie
współczesności, póki jednak jestem na etapie nauki,
wolę pobierać ją od sprawdzonych klasyków, niż krzykliwych
gwiazdek z adhd.
A co do własnego stylu - osobiście
kocham horror, we wszelkich jego odmianach. Przez lata działalności
kabaretowej wytworzył mi się jednak odruch wytykania/wytwarzania
absurdu. Dodatkowo filozoficzny stan umysłu narzuca zadawanie wielu,
często nazbyt złożonych, pytań. Naleciałości
pedagogiczno/socjologiczne każą jednak umiejscawianie wszystko w
twardych ramach rzeczywistości. Nie jest łatwo połączyć to
wszystko w jeden film – szczególnie dysponując zerowym
budżetem, tanim sprzętem i amatorską ekipą. Jeśli więc zmierzam
do czegokolwiek w świece filmu, to do zaistnienia sytuacji, gdy będę
dysponował odpowiednimi środkami i ludźmi do stworzenia czysto
„osobistego” filmu. Czy powstanie z tego dobry film? O to chyba
nie muszę się martwić jeszcze przez wiele lat… Póki co
więc faktycznie - szukam i próbuję się sprawdzać w
klasykach. Ostatecznie chcąc łamać schematy wypada wpierw je
poznać.
„Paragnomen” powstał z wewnętrznej
chęci stworzenia czegoś DZIWNEGO. Dodatkowo miałem bardzo mało
czasu i środków na jego wykonanie. Pomyślałem więc: „Co
gdyby Lynch wymyślił krótki film, oddając go do produkcji
Woodowi?”. Jako odpowiedź otrzymałem PARAGNOMEN
„M” to mój hołd dla filmu
niemego, czyli samego początku kina. Może życie nie było wtedy
nazbyt kolorowe ( ), ale film wdzierał się przebojem w świat
sztuki jako najnowszy jej odłam i swą siłą, tajemniczością,
iluzją ocierał się o prawdziwą magię. Poza tym nagrywanie filmu
bez dźwięku stwarza wiele ułatwień - z wykrzykiwaniem
reżyserskich wskazówek i słuchaniem w tle ulubionej muzyki
na czele
„Uśmiech śmierci” miał być
początkowo „zwyczajnym” horrorem. Jednak bez budżetu, sprzętu,
doświadczonej ekipy od początku skazany był na śmieszność.
Filmy lubię oglądać cyklami/gatunkami/dekadami. W tamtym czasie
„wkręcony” byłem w mało znane giallo. Zobaczyłem w nim duży
potencjał – z jednej strony mogę wykorzystać niezwykle rzadko
powielany schemat przy budowie fabuły, z drugiej specyfika gatunku
pozwoli mi na „maskowanie” licznych braków (filmy te nawet
w formie profesjonalnej pełne były niedociągnięć, absurdów,
niski budżet i drewniane aktorstwo zalewało ekran równie
gęsto co krew). Dodatkowym bonusem miało być przypomnienie widzom
o istnieniu giallo. Jak się jednak z czasem przekonałem cały
zamysł okazał się błędem - nikt nie życzy sobie powrotu giallo.
Co gorsza film został oceniony wg współczesnych standardów,
co naturalnie okazało się jego gwoździem do trumny.
Produkcja okazała się jednak
5 miesięczną szkołą filmową. Najważniejszą zaś nauką miało
być… skończenie z bazowaniem na schematach. Mało kogo obchodzi
wierność gatunkowa w „tributach”. Oprócz jury Festiwalu
Kocham Dziwne Kino vol.2, które doceniło ją w „M”
„KILLER PHONES” choć zapowiadany
jako kolejny schemat, będzie już w dużym stopniu moim autorskim
filmem. Klimat lat 50 będzie obecny, ale nie będę już tak
drobiazgowo się o niego starał. Wydaje mi się, że przez to film
może tylko zyskać.
Kręcisz dużo. Co się dzieje z Twoimi filmami gdy
zostają ukończone? Czy wegetują na youtube? Czy wysyłasz je na wszystkie
możliwe festiwale? Czy robisz premiery, pokazy?
„Większym” produkcjom staram się
organizować publiczne pokazy. Na te filmy zużyto zbyt dużo
energii, sił, nerwów zbyt dużej ilości osób by nie
mogły choć przez krótki moment „święcić triumfu”
(choćby trwać miał tylko do końca after party ;) ). Oczywiście
stwarza to często większe problemy niż samo nagrywanie. Mało kto
chce puszczać amatorskie kino. A szkoda. Nic to nie kosztuje (w
sensie żadnych licencji, tantiem), a daje sporo frajdy –
szczególnie przy piwku. Tu właśnie prędzej od instytucji
kulturowych można liczyć na lokale rozrywkowe/puby. Nawet w
najmniejszym miasteczku jakiś się znajdzie i warto się wokół
nich „zakręcić”. Mi się udało i jestem z tego bardzo rad.
Większość jednak moich produkcji
to filmy konkursowe. Ich żywot jest niestety bardzo krótki.
Takie muszki – owocówki ;) Zasadniczo istnieją póki
trwa dany konkurs, później zaś praktycznie nie ma jak ich
„popchnąć” dalej – co boli, bo często człowiek sporo się
napocił przy ich tworzeniu. Zazwyczaj są zwyczajną reklamą +
regulaminowo wstawiona jest w nie plansza z nazwą akcji/produktu,
więc o ile nie wygrają, pogrążają się w zapomnieniu na portalu
organizatora. Staram się jednak co lepsze przesyłać na Tubę –
również wegetacja, ale w lepszym towarzystwie ;)
Kiedyś wysyłałem całkiem sporo na
przeglądy i, o dziwo, całkiem sporo się na nie dostawało. Ale to
były inne czasy (choć raptem 5-6 lat temu). Niedowład techniczny
nadrabiała fabuła/humor. Teraz bez full hd historii o „brudnych
dzieciach” w b/w i ze skrzypcami w tle nie ma po co się zgłaszać.
Moje filmiki były krótkimi filmoskeczami, więc nie miały
szans na wygraną, ale sam udział mocno cieszył (choć finanse nie
pozwalały na fizyczne pojawianie się na nich, a to jest chyba
największa korzyść z tego typu imprez). Aczkolwiek rzeczy
wygrywające były naprawdę ciekawymi historiami, które braki
techniczne (choć znikome) nadrabiały intrygującą historią.
Teraz niestety królują same
kolorowe, wypieszczone filmowe wydmuszki – ładne z zewnątrz, ale
całkowicie puste w środku. Większość z nich wygląda jak filmiki
testowe sprzętu do nagrywania. Bardzo drogiego sprzętu.
Zdarzają się
jednak wyjątki i festiwalowe „pewniaki”, które od lat
trzymają poziom merytoryczny (tj. potrafią docenić filmy z
perspektywy treści/frajdy) - jak choćby przegląd w ŁAPACH ,
Białystocki 4’XX’’, Łódzkie RELANIUM , Radomski „HYDE
PARK”, czy - rzecz jasna – Pabianicki „Dziwny”
Te festiwale umożliwiają kontakt
publiczności z najbardziej „odjechanymi” (choć zdolnymi)
twórcami.
A ostatecznie jaki jest sens nagrywania filmu, który nie będzie mieć szans spotkania publiki?
A ostatecznie jaki jest sens nagrywania filmu, który nie będzie mieć szans spotkania publiki?
Film "M - Magia miłości" nie sprawiał wrażenia jakby
był przygotowany z myślą o udziale w konkursie. Podobnie jak
"Paragnomen" i "Uśmiech śmierci". Nas (mnie i Pawła Kaczmarka),
robiących selekcję do Festiwalu Filmowego "Kocham Dziwne Kino", właśnie
to urzekło. Oto pojawił się twórca, który nie robi odpicowanych
filmowych wydmuszek nastawionych na wygrywanie konkursów, tylko KINO
(przez duże K, I, N i O). Czy może jednak, najzwyczajniej w świecie,
zostaliśmy nabrani?
Tak, przyznaję - wszystkich oszukałem! Ale musiałem to
zrobić by dostać w swoje ręce szczerozłotego Mola... MY PRECIOUSsss!!!
Często czuję się niczym staruszek u schyłku artystycznej
kariery, gdyż za każdym razem jak rozmawiam o kinie lub kabarecie muszę używać
zwrotu „za moich czasów...”, co jest o tyle przerażające, że „moje czasy” to
jakieś 6-7 lat temu. Wtedy to dostęp do technologii był o wiele trudniejszy, co
wymuszało na twórcach o wiele większą kreatywność.
Teraz kreatywność zdaje się objawiać głównie na pozyskaniu i
wykorzystaniu nowego sprzętu, programu, technologii. Przez to filmy amatorskie
wizualnie coraz bardziej starają upodabniać się do współczesnych produkcji
profesjonalnych, tylko po co?
Przyznam, że idąc do kina wybieram zazwyczaj wielkie, odpicowane wydmuszki, z
fabułą w formie plastra zdarzeń na
ekranie. Traktuję to jako czystą rozrywkę. Z jednej strony wiem, iż film jest
„pusty”, ale z drugiej czasami po prostu chce się popatrzeć na „ładne” rzeczy.
Z pokazu sztucznych ogni trudno wynieść jakąś treść, ale mimo to zawsze zrobi
na nas wrażenie. Tak samo jak „bezmózgie” strzelaniny, wybuchy, pojedynki z
egzotycznymi sztukami walk czy gadające roboty z kosmosu transformujące się w
ekstrawaganckie pojazdy. O ile traktujemy to jako okazjonalny „deser dla oczu”,
to nie widzę w tym nic złego.
Ale co udowadniają współcześni twórcy? Że są w stanie
zorganizować sobie sprzęt, ludzi, lokacje? Przydatne, gdy planujesz zostać
producentem. Ja chcę być reżyserem. Staram się zrobić najlepsze co mogę, tym
czym dysponuję. Rzecz jasna też nie wszystko leży w mojej szafie, ale nigdy nie
porywam się z motyką na słońce. Jeśli pracowałbym dla studia miałbym określony
czas, budżet, sprzęt – czyli dokładnie tak jak teraz (choć budżet mam zerowy, a
sprzęt... kusi o rym). Skupiam się jednak na sztuce reżyserii: wykorzystywaniu
dostępnych środków, pracy z ludźmi, rozwiązywaniu nagłych problemów,
uodparnianiu się na stres. Przygotowuję się na ewentualną pracę w przemyśle
filmowym.
Póki co tworzę głównie dla siebie, w ramach owego
kształcenia. Owszem, zgłaszam filmy na festiwale, ale nie ode mnie zależy czy
się na nie dostaną. Jeśli tak, to znaczy, że ktoś zobaczył w nich coś
wartościowego i to cieszy. Nie czuję jednak presji komercji. Życzyłbym sobie
rzecz jasna jak największej widowni, pragnąłbym zysków ze swojej ciężkiej
pracy, utraconego czasu i nerwów. Nie tyle dla materialnych korzyści, co dla
motywacji do dalszego działania. A to jest mi teraz bardzo potrzebne, bo jestem
już ogromnie zmęczony ciągłym „wiosłowaniem pod prąd”. Boję się, iż dla
ukojenia nerwów niedługo sam mogę zacząć malować własne wydmuszki lub wręcz
porzucić zabawę w filmowanie.
Tak samo było z „M”, co zaowocowało Molem. Tak jednak było
też z „Uśmiechem” co okazało się jego największym przekleństwem.
Tym razem nie stać mnie na zbytnie ryzyko, stawiam więc na
„uniwersalność” przekazu, zaś niebywale klimatyczną konstrukcję filmową lat 50'
pozostawiam w odwecie na ewentualny PART II.
Ale bez obaw – BRUD POZOSTANIE ;D
W październiku planuje premierę drugiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz