niedziela, 8 września 2013

Tomir Dąbrowski - Budżet mam zerowy, a sprzęt... kusi o rym (wywiad)


    Tomir Dąbrowski, laureat Złotego Mola na Festiwalu Filmowym "Kocham Dziwne Kino", opowiada o trudnościach związanych z kręceniem filmów i kondycji współczesnego kina offowego. Zapraszam ;)


Tomirze, skąd Ty się wziąłeś?

   A skąd się wszyscy wzięliśmy? Co robimy na tej skale zawieszonej gdzieś pośrodku mrocznej nicości kosmosu…? Choć nie widać tego w mojej twórczości to codziennie zadaję sobie to pytanie.
Zresztą od dziecka lubiłem sobie zadawać pytania bez odpowiedzi. Może niekoniecznie od razu tak abstrakcyjne, ale takie, w których zwyczajnie odpowiedzi poznać nie chciałem. O wiele przyjemniejsza była dla mnie znajomość problemu niż szukanie rozwiązania. Chyba dlatego od najmłodszych lat uciekałem w świat fikcji. Realne problemy wymagają realnych rozwiązań – fikcja zaś wymaga wyobraźni, stawiania ciągłych pytań. Mimo iż odkąd pamiętam książka była moim najlepszym kompanem to jednak zawsze pozostawałem w dobrych kontaktach z rzeczywistymi ludźmi, zdarzeniami, miejscami. Coś jak życie na linii granicznej.
   Filmem ŚWIADOMIE  zacząłem interesować się stosunkowo niedawno, powiedzmy od 3 lat. Oczywiście wcześniej chłonąłem ogromne ilości celuloidowej magii, jednak jak się z czasem okazało byłem tylko „ślepym widzem”. Uwielbiałem oglądać filmy, jednak ich wartość oceniałem bez większej świadomości ich złożoności. Dorastając w złotej erze VHS mój gust był pod ciągłą presją. Z jednej strony bezproblemowy dostęp do ogromnej ilości filmów, z drugiej ciągłe ryzyko ataku filmowych „potworów”. Twoje „ZŁAPANE W SIECI” było dla mnie zwyczajnym „ściągnięciem z półki” ;)  Paradoksalnie pomogła mi nieznajomość tematu – nie wiedząc co jest dobre oglądałem „najgłośniejsze” tytuły. Dzięki temu zagłębiałem się w naprawdę dobre kino komercyjne. Oczywiście MADE IN USA. Nic złego w tym, że film jest z Hollywood, ani że zarabia na siebie. Zła jest nieświadomość istnienia tanich, wybitnych filmów z innych zakątków świata.
   U mnie wyrobiła się ona dopiero podczas studiów. Nowe miejsca, nowe znajomości, nowe horyzonty – umysł aż sam prosił się o więcej „danych”. Nadal jednak nie byłem widzem świadomym. Pobierałem dane bez konkretniejszej interpretacji. Zresztą nie było na to czasu. Studia, życie towarzyskie, prowadzenie zespołu kabaretowego, własne eksperymenty filmowe – było co robić w „rzeczywistości”. Przełomowe okazały się ostatnie 2 lata studiów. Nadmiar wolnego czasu, wszechobecny absurd (ah, Toruń! J) czy też częstsze nagrywanie własnych  miniatur zmotywowało mnie do głębszego zanurzenia w świat filmu. Zacząłem oglądać filmy świadomie zwracając uwagę na ich złożoność. Jako dziecko film widzi się jako obraz + dźwięk. Dorastając - obraz + dźwięk + fabuła + aktorzy. Na tym zresztą wielu kończy swą „edukację”. Oglądając dużo filmów dostrzega się dodatkowo oryginalność, budżet, rozmach. Gdy samemu pracuje się na scenie dodaje się głębię występom aktorów, docenia ruch sceniczny, scenografie. Będąc fotografem-amatorem  dokładnie analizuje się każde ujęcie, każdy ruch kamery, oświetlenie. Jeśli samemu nagrywa się filmy większość seansów zamienia się w filmy instruktażowe. Jeśli dodać do tego zamiłowanie do „zadawania pytań”, zwykła produkcja to za mało. Gdy film staje się przejrzystą strukturą szuka się „głębi”. Sięga się po kino „ambitne”. Bergmana, Bunuela to chyba „standardy”(choć pierwszego nie lubię, a drugiego wybiórczo). Wg. mnie pierwszym i najtrafniejszym wyborem jest Jodorowsky. Po obejrzeniu "Świętej Góry" na żaden film nie patrzy się już tak samo. Był to pierwszy przypadek, gdy film do mnie „mówił”, żądał myślenia. W umyśle aż kotłowało się od nadmiaru myśli. Od tej pory próbuję podejmować „dialog” z każdą produkcją, choć większość niestety milczy. Nie szkodzi-czasami dobrze jest po prostu posłuchać. Do „rozmowy” często zapraszam Svankmajera lub Panią Deren - zawsze są to owocne debaty. Uwielbiam dialogi z Lynch’em, jednak nie zawsze pozwala mi się on w pełni wypowiedzieć ;) W pewnym momencie nastąpiło chyba lekkie zmęczenie „rozmowami”, jednak  powrót do milczących filmów popowych nie dawał już takiej satysfakcji. To był chyba moment pojawienia się uczucia względem kina „dziwnego” – jakoby łącznika awangardy i popu. Zaczynało się niewinnie – Gilliam, Burton, Cronenberg, Jarmusch. Z czasem było jednak coraz dziwniej, idąc od Wooda, Kaufmana, poprzez Bolla, kończąc na Zebub’ie i Valentine’ie.
   Ostatecznie im więcej w życiu przeżywamy tym lepiej znamy świat. Wszystko wzięło się zaś od tego, że ktoś nas tu wrzucił nie tłumacząc „co i jak?”. Do wszystkiego musieliśmy dojść sami, radząc sobie najlepiej jak potrafimy. Tak samo ktoś kiedyś wrzucił mnie w świat filmu i tak właśnie radziłem sobie przez ostatnie 26 lat. Stąd się wziąłem, a dokąd dojdę? Zobaczymy za kolejne 26.

No dobrze, a dokąd zmierzasz? Twój "Paragnomen", jak sam to ująłeś, to spotkanie Lyncha z Edem Woodem. "M - Magia miłości" to ukłon w kierunku ekspresjonizmu lat 20. zeszłego wieku. "Uśmiech śmierci" nawiązuje do giallo. Teraz kręcisz film o morderczych telefonach w stylu science fiction lat 50. Szukasz własnego gatunku czy chcesz się sprawdzić w każdym?

   Sam do końca nie wiem do czego zmierzam. Droga do zostania profesjonalnym filmowcem długa, kręta i ostatnimi czasy mocno zakorkowana.
   Póki co staram się jak najwięcej uczyć „filmoróbstwa”. Nigdy nie uczęszczałem do szkół filmowych, nie robiłem kursów, warsztatów – kinematografii uczyłem się oglądając cudze filmy i nagrywając własne. I to ostatnie jest chyba najlepszym rozwiązaniem. Ostatecznie „język filmu” jest jak język obcy – nie opanuje się go jedynie z książką, trzeba jak najwięcej rozmawiać! Nigdzie nie nauczyłem się tyle, co podczas nagrywania swego pierwszego pełnego metrażu. Głównie tego, że już nigdy nie chcę robić pełnego metrażu ;) Przynajmniej nie bez profesjonalnego zaplecza.
   Co do gatunków filmowych - fakt, chwilowo wolę wzorować się częściowo na gotowych schematach, przynajmniej w dłuższych formach. Na eksperymenty pozwalam sobie w „szortach”- a mam już tego ponad setkę. Ostatecznie chodzi o mierzenie sił na zamiary. Mam już całkiem konkretne wyobrażenie o „swoim” filmie/stylu, jednak stawiam sprawę realnie - na tą chwilę nie mam środków, zaplecza, ani w pełni umiejętności by go stworzyć. Czasem uda mi się zebrać ekipę/sprzęt do ambitniejszego, 30 sek filmiku, by spróbować czegoś nowego. Zazwyczaj jednak nie mam takiego komfortu i muszę działać bardzo szybko, bardzo prosto i choć odrobinę skutecznie. W takim systemie pracy opieranie się na gotowych wzorcach zdejmuje z moich pleców ogromny ciężar.
   Inna sprawa, że po prostu uwielbiam stare kino i nie mogę oprzeć się pokusie tworzenia w jego duchu  Teatralne aktorstwo, dopasowany montaż, „inteligentna” kamera – to jak dostojni staruszkowie w porównaniu do dzisiejszych szybkich, płytkich, teledyskowych, trzęsących kamerą na każdym kroku filmowych bękartów.
   Z czasem przyjdzie i czas na kreowanie współczesności, póki jednak jestem na etapie nauki, wolę pobierać ją od sprawdzonych klasyków, niż krzykliwych gwiazdek z adhd.
   A co do własnego stylu - osobiście kocham horror, we wszelkich jego odmianach. Przez lata działalności kabaretowej wytworzył mi się jednak odruch wytykania/wytwarzania absurdu. Dodatkowo filozoficzny stan umysłu narzuca zadawanie wielu, często nazbyt złożonych, pytań. Naleciałości pedagogiczno/socjologiczne każą jednak umiejscawianie wszystko w twardych ramach rzeczywistości. Nie jest łatwo połączyć to wszystko w jeden film – szczególnie dysponując zerowym budżetem, tanim sprzętem i amatorską ekipą. Jeśli więc zmierzam do czegokolwiek w świece filmu, to do zaistnienia sytuacji, gdy będę dysponował odpowiednimi środkami i ludźmi do stworzenia czysto „osobistego” filmu. Czy powstanie z tego dobry film? O to chyba nie muszę się martwić jeszcze przez wiele lat… Póki co więc faktycznie - szukam i próbuję się sprawdzać w klasykach. Ostatecznie chcąc łamać schematy wypada wpierw je poznać.

  „Paragnomen” powstał z wewnętrznej chęci stworzenia czegoś DZIWNEGO. Dodatkowo miałem bardzo mało czasu i środków na jego wykonanie. Pomyślałem więc: „Co gdyby Lynch wymyślił krótki film, oddając go do produkcji Woodowi?”. Jako odpowiedź otrzymałem PARAGNOMEN
  „M” to mój hołd dla filmu niemego, czyli samego początku kina. Może życie nie było wtedy nazbyt kolorowe (  ), ale film wdzierał się przebojem w świat sztuki jako najnowszy jej odłam i swą siłą, tajemniczością, iluzją ocierał się o prawdziwą magię. Poza tym nagrywanie filmu bez dźwięku stwarza wiele ułatwień - z wykrzykiwaniem reżyserskich wskazówek i słuchaniem w tle ulubionej muzyki na czele 
  „Uśmiech śmierci” miał być początkowo „zwyczajnym” horrorem. Jednak bez budżetu, sprzętu, doświadczonej ekipy od początku skazany był na śmieszność. Filmy lubię oglądać cyklami/gatunkami/dekadami. W tamtym czasie „wkręcony” byłem w mało znane giallo. Zobaczyłem w nim duży potencjał – z jednej strony mogę wykorzystać niezwykle rzadko powielany schemat przy budowie fabuły, z drugiej specyfika gatunku pozwoli mi na „maskowanie” licznych braków (filmy te nawet w formie profesjonalnej pełne były niedociągnięć, absurdów, niski budżet i drewniane aktorstwo zalewało ekran równie gęsto co krew). Dodatkowym bonusem miało być przypomnienie widzom o istnieniu giallo. Jak się jednak z czasem przekonałem cały zamysł okazał się błędem - nikt nie życzy sobie powrotu giallo. Co gorsza film został oceniony wg współczesnych standardów, co naturalnie okazało się jego gwoździem do trumny.
   Produkcja okazała się jednak 5 miesięczną szkołą filmową. Najważniejszą zaś nauką miało być… skończenie z bazowaniem na schematach. Mało kogo obchodzi wierność gatunkowa w „tributach”. Oprócz jury Festiwalu Kocham Dziwne Kino vol.2, które doceniło ją w „M” 
   „KILLER PHONES” choć zapowiadany jako kolejny schemat, będzie już w dużym stopniu moim autorskim filmem. Klimat lat 50 będzie obecny, ale nie będę już tak drobiazgowo się o niego starał. Wydaje mi się, że przez to film może tylko zyskać.

Kręcisz dużo. Co się dzieje z Twoimi filmami gdy zostają ukończone? Czy wegetują na youtube? Czy wysyłasz je na wszystkie możliwe festiwale? Czy robisz premiery, pokazy?

   „Większym” produkcjom staram się organizować publiczne pokazy. Na te filmy zużyto zbyt dużo energii, sił, nerwów zbyt dużej ilości osób by nie mogły choć przez krótki moment „święcić triumfu” (choćby trwać miał tylko do końca after party ;) ). Oczywiście stwarza to często większe problemy niż samo nagrywanie. Mało kto chce puszczać amatorskie kino. A szkoda. Nic to nie kosztuje (w sensie żadnych licencji, tantiem), a daje sporo frajdy – szczególnie przy piwku. Tu właśnie prędzej od instytucji kulturowych można liczyć na lokale rozrywkowe/puby. Nawet w najmniejszym miasteczku jakiś się znajdzie i warto się wokół nich „zakręcić”. Mi się udało i jestem z tego bardzo rad.
   Większość jednak moich produkcji to filmy konkursowe. Ich żywot jest niestety bardzo krótki. Takie muszki – owocówki ;) Zasadniczo istnieją póki trwa dany konkurs, później zaś praktycznie nie ma jak ich „popchnąć” dalej – co boli, bo często człowiek sporo się napocił przy ich tworzeniu. Zazwyczaj są zwyczajną reklamą + regulaminowo wstawiona jest w nie plansza z nazwą akcji/produktu, więc o ile nie wygrają, pogrążają się w zapomnieniu na portalu organizatora. Staram się jednak co lepsze przesyłać na Tubę – również wegetacja, ale w lepszym towarzystwie ;)
   Kiedyś wysyłałem całkiem sporo na przeglądy i, o dziwo, całkiem sporo się na nie dostawało. Ale to były inne czasy (choć raptem 5-6 lat temu). Niedowład techniczny nadrabiała fabuła/humor. Teraz bez full hd historii o „brudnych dzieciach” w b/w i ze skrzypcami w tle nie ma po co się zgłaszać. Moje filmiki były krótkimi filmoskeczami, więc nie miały szans na wygraną, ale sam udział mocno cieszył (choć finanse nie pozwalały na fizyczne pojawianie się na nich, a to jest chyba największa korzyść z tego typu imprez). Aczkolwiek rzeczy wygrywające były naprawdę ciekawymi historiami, które braki techniczne (choć znikome) nadrabiały intrygującą historią.
   Teraz niestety królują same kolorowe, wypieszczone filmowe wydmuszki – ładne z zewnątrz, ale całkowicie puste w środku. Większość z nich wygląda jak filmiki testowe sprzętu do nagrywania. Bardzo drogiego sprzętu.
   Zdarzają się jednak wyjątki i festiwalowe „pewniaki”, które od lat trzymają poziom merytoryczny (tj. potrafią docenić filmy z perspektywy treści/frajdy) - jak choćby przegląd w ŁAPACH , Białystocki 4’XX’’, Łódzkie RELANIUM , Radomski „HYDE PARK”, czy - rzecz jasna – Pabianicki „Dziwny”
Te festiwale umożliwiają kontakt publiczności z najbardziej „odjechanymi” (choć zdolnymi) twórcami.
A ostatecznie jaki jest sens nagrywania filmu, który nie będzie mieć szans spotkania publiki?

 Film "M - Magia miłości" nie sprawiał wrażenia jakby był przygotowany z myślą o udziale w konkursie. Podobnie jak "Paragnomen" i "Uśmiech śmierci". Nas (mnie i Pawła Kaczmarka), robiących selekcję do Festiwalu Filmowego "Kocham Dziwne Kino", właśnie to urzekło. Oto pojawił się twórca, który nie robi odpicowanych filmowych wydmuszek nastawionych na wygrywanie konkursów, tylko KINO (przez duże K, I, N i O). Czy może jednak, najzwyczajniej w świecie, zostaliśmy nabrani?

   Tak, przyznaję - wszystkich oszukałem! Ale musiałem to zrobić by dostać w swoje ręce szczerozłotego Mola... MY PRECIOUSsss!!! 
   Często czuję się niczym staruszek u schyłku artystycznej kariery, gdyż za każdym razem jak rozmawiam o kinie lub kabarecie muszę używać zwrotu „za moich czasów...”, co jest o tyle przerażające, że „moje czasy” to jakieś 6-7 lat temu. Wtedy to dostęp do technologii był o wiele trudniejszy, co wymuszało na twórcach o wiele większą kreatywność.
Teraz kreatywność zdaje się objawiać głównie na pozyskaniu i wykorzystaniu nowego sprzętu, programu, technologii. Przez to filmy amatorskie wizualnie coraz bardziej starają upodabniać się do współczesnych produkcji profesjonalnych, tylko po co?  
   Przyznam, że idąc do kina wybieram zazwyczaj wielkie, odpicowane wydmuszki, z fabułą w formie plastra  zdarzeń na ekranie. Traktuję to jako czystą rozrywkę. Z jednej strony wiem, iż film jest „pusty”, ale z drugiej czasami po prostu chce się popatrzeć na „ładne” rzeczy. Z pokazu sztucznych ogni trudno wynieść jakąś treść, ale mimo to zawsze zrobi na nas wrażenie. Tak samo jak „bezmózgie” strzelaniny, wybuchy, pojedynki z egzotycznymi sztukami walk czy gadające roboty z kosmosu transformujące się w ekstrawaganckie pojazdy. O ile traktujemy to jako okazjonalny „deser dla oczu”, to nie widzę w tym nic złego.
   Ale to jest Hollywood i blockbustery tworzone za gigantyczne kwoty, przez ogromny sztab ludzi, profesjonalnie zajmujący się tym od bardzo wielu lat. Masz trochę „sprzętu”, zgraną ekipę i chcesz robić to samo? Powodzenia. Kino offowe kiedyś oznaczało kino twórców biednych finansowo, ale bogatych w pomysły. Przy projekcjach, festiwalach jedno oko zawsze przymknięte było na niedostatki technologiczne, drugie zaś szeroko rozwarte i chłonące nietypowe rozwiązania. Mniejsze środki wymagały większych nakładów myślenia – i to było kwintesencją tego kina. Człowiek nie oglądał ich by ujrzeć krystalicznie czysty obraz i maestrię technologicznych cudawianków. Oglądano maestrię ludzkiego umysłu tworzącego film często dosłownie z niczego.
   Dziś większość festiwali, „poważniejszych” produkcji offowych to po prostu biedniejsze wersje filmów kinowych. Jest to zgubne zarówno dla widzów jak i twórców – szczególnie, gdy teoretycznie „światłe” jury przyklaskują temu trendowi, zamiast jawnie się przeciwstawiać. Twórcy tworząc swój film starają się krzyczeć z całych płuc - „PATRZCIE, ROBIMY FILMY JAK Z KINA!”. Ja zaś dodaję szeptem „dlatego coraz mniej osób chodzi do kina”. Sytuacja jest na tyle chora, że same „filmy z kina” są wzorowane na... filmach z kina, tylko tego amerykańskiego. Jednak gdy nie wychodzi to rodzimym pop-profesjonalistom, to co dopiero amatorom. Taką podróbkę za każdym razem widać gołym okiem, więc nie lepiej tworzyć rzeczy skromniejsze, ale własne?
    Będąc debiutantem na pewno trzeba udowodnić światu, że zna się kino i umie je tworzyć.
Ale co udowadniają współcześni twórcy? Że są w stanie zorganizować sobie sprzęt, ludzi, lokacje? Przydatne, gdy planujesz zostać producentem. Ja chcę być reżyserem. Staram się zrobić najlepsze co mogę, tym czym dysponuję. Rzecz jasna też nie wszystko leży w mojej szafie, ale nigdy nie porywam się z motyką na słońce. Jeśli pracowałbym dla studia miałbym określony czas, budżet, sprzęt – czyli dokładnie tak jak teraz (choć budżet mam zerowy, a sprzęt... kusi o rym). Skupiam się jednak na sztuce reżyserii: wykorzystywaniu dostępnych środków, pracy z ludźmi, rozwiązywaniu nagłych problemów, uodparnianiu się na stres. Przygotowuję się na ewentualną pracę w przemyśle filmowym.
   Po współczesnych twórcach offowych widzę jedno – oni do niczego się nie przygotowują. Oni stają się coraz lepszymi twórcami offowymi, tworzą kolejne ładne filmy, wygrywają kolejne festiwale. Co jednak dalej? Teraz ich filmy są piękne, błyszczące, wywyższane, bo stroną wizualną odstają od konkurencji. Jeśli przeszliby na poziom zawodowy strona wizualna nie byłaby już ich mocną stroną – każdy film w kinie wygląda jak … „film z kina”. Jeśli więc nie mogą zabłysnąć warstwą wizualną, to czym?
    Dlatego filmy „wydmuszki” są dla mnie tylko filmami testowymi – bynajmniej nie dla reżysera, ale dla wszelkich technicznych stanowisk, jak operatorzy, dźwiękowcy itd. Na festiwalach zaś zazwyczaj nagradzany jest jedynie reżyser/producent.
    Kino niezależne potrzebuje niezależności, potrzebuje „brudu”. Filmy kinowe zawsze będą na uwięzi finansów – jeśli wielu ludzi inwestuje duże sumy w projekt to musi się on zwrócić, a w takim układzie rzadko można zaryzykować eksperymentowanie.
    A ja właśnie tak tworzę swoje filmy –  eksperymentuję wyszukując konwencję umożliwiającą mi najlepsze możliwe wykorzystanie środków i ludzi którymi dysponuję.  Nie boję się przy tym „brudu”. Zawsze jednak staram się stworzyć mu uzasadnienie – stąd mój „egzotyczny” dobór gatunkowy.  Kino nieme jak ze starej taśmy, giallo z drewnianym aktorstwem i tanimi efektami prosto z vhs.
     Każdą produkcję staram się robić w innym stylu, w innej technice – w ich poszukiwaniu „zwiedzam” wzdłuż i wszerz świat filmu. W końcu to podróże, a nie mapy kształcą człowieka.
   Póki co tworzę głównie dla siebie, w ramach owego kształcenia. Owszem, zgłaszam filmy na festiwale, ale nie ode mnie zależy czy się na nie dostaną. Jeśli tak, to znaczy, że ktoś zobaczył w nich coś wartościowego i to cieszy. Nie czuję jednak presji komercji. Życzyłbym sobie rzecz jasna jak największej widowni, pragnąłbym zysków ze swojej ciężkiej pracy, utraconego czasu i nerwów. Nie tyle dla materialnych korzyści, co dla motywacji do dalszego działania. A to jest mi teraz bardzo potrzebne, bo jestem już ogromnie zmęczony ciągłym „wiosłowaniem pod prąd”. Boję się, iż dla ukojenia nerwów niedługo sam mogę zacząć malować własne wydmuszki lub wręcz porzucić zabawę w filmowanie.
    Spore nadzieje pokładam w obecnym projekcie „Zabójczych Telefonów”. Przyznam, że już przy nim odrobinę „ugiąłem się” pod naporem współczesnych standardów. Miało być to kino w klimacie amerykańskiego sf lat 50' i choć pozostaje w jego duchu to nie zamierzam dbać o czystość formy, jak to czyniłem poprzednio. Trochę mi żal, bo jak poprzednio dokładnie się przygotowałem oglądając i dogłębnie analizując sporej ilości pozycji z gatunku, który rzecz jasna pokochałem.
   Tak samo było z „M”, co zaowocowało Molem. Tak jednak było też z „Uśmiechem” co okazało się jego największym przekleństwem.
   Tym razem nie stać mnie na zbytnie ryzyko, stawiam więc na „uniwersalność” przekazu, zaś niebywale klimatyczną konstrukcję filmową lat 50' pozostawiam w odwecie na ewentualny PART II.

Ale bez obaw – BRUD POZOSTANIE ;D

I tą obietnicą zakończmy naszą rozmowę, do której z wielką chęcią chciałbym powrócić po obejrzeniu efektu końcowego Twojej najnowszej produkcji. Serdecznie dziękuję za wywiad :)

Tomir Dąbrowski - przyszedł na świat w 1987 roku w Lidzbarku Warmińskim (warm-maz). W latach studenckich zamieszkiwał Olsztyn i Toruń. Bezowocnie studiował na 5 różnych kierunkach, choć żaden nie był związany ze sztuką. Absolwent policealnej szkoły na kierunku "Organizacja reklamy". Amatorski reżyser, aktor, fotograf, grafik i kabareciarz. W latach 2003-2008 współtwórca kabaretu BEZ SZANS (reżyseria, texty, aktorstwo), od 2011 tworzy kabaret ZAMÓWIONY. Pierwszy amatorski film nagrał w 2004 roku. Wtedy to też powołał do życia amatorską wytwórnię filmową R.eally I.ntriguing P.roductions PICTURES. Pod jej szyldem stworzył ponad 120 krótkich metraży (głównie filmy konkursowe) i jedną pełnometrażową fabułę.

W październiku planuje premierę drugiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz