wtorek, 11 marca 2014

Six-String Samurai (1998)

SIX-STRING SAMURAI (1998)

reż. Lance Mungia


   W 1957 roku Związek Radziecki zrzucił bombę atomową na Stany Zjednoczone, po czym zwyczajowo otoczył opieką pozyskane w ten sposób ziemie. Ostatnim wolnym bastionem stało się miejsce zwane odtąd Lost Vegas (nie trudno się domyślić jakie miasto zastąpiło), a panującym tam królem został Elvis. Po 40 rockowych latach król opuścił ten łez padół. Pojawił się wakat, na który chrapkę ma zarówno Śmierć (we własnej osobie) jak i mistrz gitary i samurajskiego miecza, Buddy.

   Takich rewelacji dowiadujemy się już z czołówki filmu. Chciałbym teraz napisać, że później jest jeszcze bardziej ekscytująco, ale nie napiszę. A oto dlaczego...

   Post-apokalipsa w realiach amerykańskich pustynnych bezdroży to istny samograj. Oto jak można miło dla oka, nie nadszarpując przy tym budżetu, nakręcić film. Tyle tylko, że takich filmów nakręcono już setki, jeśli nie tysiące.

   Samotny wojownik z mieczem podróżujący z dzieckiem (trochę wbrew swojej woli, no ale w końcu mamy do czynienia z osobnikiem prawym, więc malucha nie przegania) przywiódł mi na myśl klasyczną mangę "Samotny wilk i szczenię" (siedem tomów wydała swego czasu w Polsce Mandragora), wielokrotnie zresztą ekranizowaną. Myślę, że skojarzenia z drugą częścią "Mad Maxa" również są na miejscu (apokalipsa, samotny wojownik, zdziczałe dziecko zafascynowane nieustraszonym bohaterem).

   Samotny wojownik z gitarą, która stanowi futerał na broń (tyle tylko, że tym razem białą). Czy my już gdzieś tego nie widzieliśmy? No pewnie! "El Mariachi"/"Desperado" kłania się w pas, a w zasadzie to przed filmami Roberta Rodrigueza w pas kłania się dzieło Lance'a Mungii.

   Ja wiem, że każdy filmowy gatunek rządzi się swoimi prawami. Jest post-apokalipsa więc muszą być i jałowe ziemie, i rywalizujące ze sobą gangi, i samotny mściciel. Uważam jednak, że tych atrakcji jest tutaj aż nazbyt dużo. Mamy ładne zdjęcia, montaż i choreografię walk (grający tytułowego samuraja Jeffrey Falcon to gwiazda filmów kung-fu z Hong Kongu). To dobrze, ale miecz samurajski, gitara, kung-fu, inwazja Ruskich na Amerykę, cudacznie poprzebierane gangi (astronauci, kręglarze) i surf rock z ruską manierą (coś a'la Samokhin Band) to trochę za dużo grzybów w jednym barszczu. Reżyser na siłę stara się przekonać widza, że oto ma do czynienia ze zjawiskiem kultowym (chociaż są pewnie i tacy, którzy film za kultowy uznają). Moim zdaniem jednak gdyby odsączyć "Six-String Samurai" z tych wszystkich wizualnych bajerów to okaże się, że oprócz ciekawego wprowadzenia, nie ma on praktycznie scenariusza, a tego już Lance'owi Mungia wybaczyć nie mogę (a dodam, że wybaczyłem bezkrwawe szlachtowanie mieczem).

   Pomimo przychylnych recenzji (m.in. "Fangoria" i Ain't It Cool News) widownia jakoś nie przypuściła szturmu na kina. Z zainwestowanych dwóch milionów dolarów zwróciło się zaledwie 125 tysięcy. Mungia przez kolejnych siedem lat nie mógł się zebrać z nakręceniem następnego filmu. W 2005 roku podpisał swoim nazwiskiem czwartą część przygód "Kruka" ("The Crow: Wicked Prayer"). Tym razem obraz spotkał się ze znacznie chłodniejszym przyjęciem. Reżyser zamilkł na kolejne lata. Obecnie kończy pracę nad dwoma filmami dokumentalnymi.

   "Six-String Samurai" to świetny motyw na komiks. Zresztą w takiej postaci również się ukazał. I chociaż go nie czytałem to głęboko wierzę, że zapałałbym do niego większą sympatią niż do filmu. Aż szkoda, że skończyło się to na jednym tylko zeszycie.

1 komentarz:

  1. "How can one man kill so many Russians?" :D

    Fantastycznie abstrakcyjna przygoda łącząca El Mariachi i Mad MAXa z... The Pick of Destiny;)

    OdpowiedzUsuń