piątek, 24 października 2014

Marching Out Of Time (1993)

MARCHING OUT OF TIME (1993)

reż. Anton Vassil


   Ukazanie nazistów w konwencji komediowej to pomysł kuszący. Nic przecież nie działa tak oczyszczająco jak oswajanie grozy poprzez jej wyśmiewanie. Kino zna wiele takich przypadków. Z sukcesem większym bądź mniejszym w tej estetyce swych szans szukali m.in. Charlie Chaplin ("Dyktator" 1940), niejaki Steno ("Wojenne jaja" z Terencem Hillem, 1967), Alan Johnson ("Być albo nie być" z Melem Brooksem, 1983), trio ZAZ, czyli David Zucker, Jim Abrahams i Jerry Zucker ("Ściśle tajne" 1984) czy ostatnio Juliusz Machulski ("Ambassada" 2013). Swoje zdanie zabrała także telewizja BBC, realizując przezabawny serial "'Allo 'Allo!" (1982-1992). Można by niemalże stwierdzić, że komedia o nazistach to temat samograj, a gdy jeszcze dorzucimy do tego podróż w czasie - no to już lepiej być nie może! Zapewne podobnego zdania byli twórcy "Marching Out Of Time"...

   Jest rok 1992, zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Rodzina Johnsonów szykuje się do corocznego wyjazdu, by celebrować Gwiazdkę z najbliższymi. Coś jednak niepokoi Freda. Tajemnicze odgłosy dochodzą z domu sąsiada, który właśnie powinien stać pusty. Okazuje się, że niejaki dr Memo skonstruował tam maszynę do teleportacji. Niestety nie do końca działa ona tak jak powinna, o czym nasi bohaterowie przekonują się gdy oto z teleportera wychodzi grupa żołnierzy III Rzeszy...

   Roboczy tytuł filmu brzmiał "Luger 92", następnie zamieniono go na chwytliwy "Back To The Fuehrer", ale z obawy przed naruszeniem zastrzeżonego "Back To The Future", ostatecznie zdecydowano się na "Marching Out Of Time".

   I jeszcze jedna ciekawostka. We wczesnej wersji scenariusza wspomnianego "Powrotu do przyszłości", maszyną do podróży w czasie miała być lodówka, ale z obawy, że zaaferowane filmem dzieci mogę chcieć zamykać się w lodówce, żeby przenieść się w czasie, Robert Zemeckis zasugerował zamianę jej na samochód. Anton Vassil najwyraźniej nie miał takich dylematów.

   Pomysł wyjściowy był faktycznie obiecujący, zabrakło jedynie budżetu, talentu i - przede wszystkim - poczucia humoru. Widz z niecierpliwością wyczekuje momentu, w którym wreszcie będzie mógł się zaśmiać. Bezowocnie. Niewątpliwym smaczkiem jest obecność Roberta Z'Dara (m.in. "Samurai Cop" oraz trylogia "Maniac Cop"), jako niemieckiego naukowca, ale pojawia się on zbyt rzadko i także jego potencjał nie zostaje wykorzystany. Jak nietrudno się domyślić po premierze filmu reżyser zapadł się pod ziemię. Wyłonił się z niej dopiero po 15 latach we Francji (wiadomo, Europejczycy potrafią docenić wizjonerskie, autorskie kino). W 2008 zrealizował thriller "ISS Space Agency", a w 2013 musical "Laurent et Safi".

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz