środa, 16 listopada 2016

Manos: The Hands Of Fate (1966)

MANOS: THE HANDS OF FATE (1966)

reż. Harold P. Warren


   Wczoraj minęło dokładnie 50 lat odkąd światło dzienne ujrzało wiekopomne dzieło Harolda P. Warrena, "Manos: The Hands Of Fate". Dziennik El Paso Herald-Post wspaniałomyślnie określił go mianem odważnego eksperymentu. 40 lat później Entertainment Weakly był w swej opinii zdecydowanie konkretniejszy przypinając obrazowi etykietkę najgorszego filmu jaki kiedykolwiek powstał.

   Harold P. Warren zarabiał na życie sprzedawaniem nawozu, ale tak naprawdę realizował się artystycznie z teatralną sceną El Paso. Pisał książki i sztuki teatralne, a także po prostu szukał przygód. W przygodę swego życia wyruszył gdy w rozmowie z przyszłym laureatem Oscara, scenarzystą Stirlingiem Silliphantem (m.in. "W upalną noc", "Płonący wieżowiec", "Ponad szczytem") rzucił mimochodem, że nakręcenie pełnometrażowego filmu fabularnego to nie jest aż taki duży wyczyn. Każdy mógłby nakręcić film, nawet on. Jak powiedział - tak uczynił, a zarys fabuły powstał podobno jeszcze w trakcie owego spotkania nakreślony na serwetce.

   Trzyosobowa rodzinka - mąż Michael (w tej roli scenarzysta, reżyser i producent w jednej osobie - Hal Warren), żona Margaret i córka Debbie (jest jeszcze czarny pudelek, który oczywiście ginie jako pierwszy) - decyduje się na przejazd skrótem przez pustynię. Niestety gubią drogę i kończy im się benzyna, zmuszeni są więc nocować w napotkanym pośrodku pustkowia domostwie. Przyjmuje ich Torgo, który prezentuje się jak skrzyżowanie stracha na wróble, żula i kozy. Naszym zbłąkanym podróżnikom najwyraźniej to jednak nie przeszkadza - zostają na noc oczekując na spotkanie z Mistrzem, przywódcą pogańskiej sekty.

   Budżet zamknął się w 19 000 dolarów, które w dużej mierze wyłożyli przyjaciele i sąsiedzi Warrena. Wystarczyło by pożyczyć kamerę z możliwością rejestracji jedynie trzydziestosekundowych ujęć bez dźwięku oraz zaangażować obsadę z miejscowego teatru. Dogrywanie ścieżek dialogowych i odgłosów Warren także wziął na siebie (i swoją żonę; on mówił w imieniu panów, ona - pań, w tym filmowej Debbie, która gdy usłyszała na premierze siebie mówiącą głosem innej osoby, to mało nie wybiegła z płaczem z kina). Efekt jaki osiągnął przekracza granice ludzkiej wyobraźni oraz wytrzymałości. No chyba, że jest się tak wytrawnym kinomanem jak Quentin Tarantino, który posiada w swoich zbiorach rzadką kopię filmu na taśmie 35mm i uważa go za swoją ulubioną komedię. Tak, moi drodzy, komedię, bo szczery uśmiech i pogoda ducha są warunkami przetrwania seansu (wskazane są także Wasze ulubione używki).

   "Manos: The Hands Of Fate" nie jest dobrym filmem i pewnie na zawsze przepadłby w odmętach kinematografii gdyby nie ekipa "The Mystery Science Theatre 3000", która w 1993 roku wzięła go na celownik w jednym z epizodów serii. Film oczywiście został ze wszystkich możliwych stron wyśmiany, ale jednocześnie zaskarbił sobie grono nowych fanów. Druga fala zainteresowania tytułem nastała wraz z ogólnodostępnym internetem. Fanowskie plakaty, kolorowanki, wersja lalkowa, odrestaurowana kopia na blu-ray (oj, było co odrestaurowywać), a ostatnio nawet prace nad drugą częścią - w sieci miłośnicy tego odważnego eksperymentu regularnie mogą znaleźć jakieś smakołyki. Ale czemuż się tu dziwić, w końcu największe emocje budzą tylko filmy najlepsze i najgorsze. Nie widzę powodu dla którego mielibyśmy nie kochać tych najgorszych ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz