DEATH BED: THE BED THAT EATS (1977)
reż. George Barry
"Lost horror film of the seventies" - ten tagline na plakacie/okładce DVD troszkę mnie skonfundował. Co może dla jakiegości filmu oznaczać fakt, że został on zagubiony lub - co gorsza - stracony? Dobrych filmów się nie gubi, nie wyrzuca z pamięci. Ogląda się je po wielokroć i pamięć o nich pielęgnuje. Jak można dobry film, na dodatek nakręcony przed siebie i to jako jedyny w swojej filmowej karierze, zapomnieć?! Poproszony o słowo wstępu do przygotowywanej w 2004 roku edycji DVD scenarzysta, producent i reżyser w jednej osobie, George Barry, tak właśnie stwierdził - zapomniał, że go zrobił... Nie wiem czy to miała być kokieteria, czy twórca faktycznie nie był zadowolony ze swego dzieła i się go wyparł? Przyjrzyjmy się więc bliżej "Łożu, które zjada"...
Głównym bohaterem filmu jest tytułowe łoże śmierci. Wielkie, czarne, z purpurowym baldachimem, przechodzi od jednego właściciela do drugiego i konsumuje kolejne ofiary. A trzeba przyznać, że mocno wybredne nie jest. Owszem gustuje w apetycznych niewiastach, ale i wąsatego karciarza i zaczytanego w biblii kaznodzieję z chęcią spałaszuje. Nie pogardzi również jabłkiem, winem i pałeczkami z kurczaka w chrupiącej panierce. Wystarczy tylko, żeby takowe danie znalazło się w jego zasięgu (nawet niekoniecznie na samym łóżku, w razie co pomoże sobie zdolnościami telekinetycznymi po prostu). A wszystko zaczęło się od demona, który był drzewem i zakochał się w kobiecie. Aby przybrać ludzką formę i móc wreszcie skonsumować swoje uczucie do wybranki ... (no właśnie, wybranki czego? korzeni? kory? gałęzi? słojów?) przeniósł swoją duszę do ciała mężczyzny. Oczywiście najpierw zbudował łoże, idealnie nadające się do bzyknięcia panny przez demona, czyli wielkie, czarne, z purpurowym baldachimem. Niestety, podczas prokreacji wydarzyła się rzecz straszna - dziewczyna zmarła. Załamany demon popłakał się krwawymi łzami na łoże i tym samym tchnął w nie klątwę i spowodował, trwający po dziś dzień, niezaspokojony głód...
To tyle jeśli chodzi o fabułę. Drugą perełką jest wykonanie. Aktorzy, dla większości których była to jednorazowa przygoda z kinem, robią co mogą, tzn. faceci stroją głupie miny, a babeczki zrzucają fatałaszki. Najbardziej sugestywnie wypadają oczywiście efekty specjalne. Łoże wypełnione jest czymś co przypomina soki trawienne, w których rozpuszcza się każdy konsumowany przez nie przedmiot (no dobra nie każdy, bo np. wino wypije - a butelkę wypluje, jabłko zje - a ogryzek nie, itd.). Nakryte jest pościelą, która w niewytłumaczalny sposób wchłania znajdujące się na niej osoby/rzeczy. Ze środka wydobywa się piana, a później już widzimy delikwenta jak rozkłada się w żółtym płynie. Tak ma być i już, łoże śmierci tak potrafi. Nie kombinujmy i nie doszukujmy się sensu tam gdzie go nie ma.
No właśnie, czy więc "Łoże śmierci: łoże, które zjada" ma jakikolwiek sens? Wolę myśleć, że jest projektem artystycznym. Uzewnętrznieniem głęboko ukrytej artystycznej ekspresji. Bo przecież to całe multum nagromadzonych tam niedorzeczności jest wizualnie atrakcyjne. Gdyby film przemawiał jedynie za pomocą obrazów i stał się projekcją w tle dla grającego na żywo zespołu, mógłby stanowić całkiem przyzwoitą formę sztuki. Jedno jest pewne - ja tego filmu nie zapomnę :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz