Andrzej Kieś, rocznik '83. Miłośnik złej muzyki i
jeszcze gorszego kina. Skrzywiony przez seanse o złowrogich
kreaturach (najczęściej z kosmosu). Były wokalista death metalowych
hord. Uzewnętrznia się w rybnickim czasopiśmie "Zalew Kultury", tworzy
scenariusz do komiksu "Supergrubiorz". Oto 10 filmów, które zwichrowały jego dziecięcą psychikę...
Któż
mając lat kilka nie natknął się przypadkiem na film, który obejrzany w o wiele
za młodym wieku wstrząsnął niewinnym umysłem i wytyczył szlaki dla skrzywionego
przez młodzieńczą traumę gustu. Wybierając moją dziesiątkę takich filmów
kierowałem się bardzo prostym kryterium: jeśli wspomnienia przerażenia i
fascynacji są wciąż żywe, tytuł trafiał na listę. Z braku lepszej koncepcji
zastosowałem kolejność alfabetyczną.
American
Ninja (1985) – Jeden z typowych, wakacyjnych wyjazdów „na obóz”. Dwa tygodnie z
ekipą rówieśników, pod czujnym okiem opiekunów (czyt. dorabiających sobie
studentów). Nie pamiętam w jakim byłem wtedy mieście, ani co wtedy
zwiedzaliśmy. Pamiętam za to doskonale, że co wieczór zbieraliśmy się w czymś w
rodzaju auli i oglądaliśmy filmy akcji. Nie wiem jak bardzo wychowawcze było
puszczanie kilkulatkom produkcji pokroju Rambo, za to wiem na pewno, że wtedy o
wiele większe wrażenie niż Sylvester Stallone biegający z łukiem po dżungli,
zrobił na mnie Michael Dudikoff w tytułowej roli omawianej pozycji. Były to
czasy, gdy zamaskowane facjaty spoglądały złowrogo z co drugiego frontu kasety
video. Jednak to American Ninja wylądował u mnie na piedestale. Wszystko przez
nagromadzenie scen walk, podczas których niezliczone hordy złych wojowników
zamiast atakować kupą, otaczały naszego protagonistę, po czym zastygały, by
jeden po drugim napastniku mógł pojedynczo podejść do starcia. Nie bez
znaczenia było umieszczenie w filmie wszystkich charakterystycznych broni, z
nunchaku, shurikenami i najbardziej kultowymi ze wszystkich - sai - na czele.
Batman
(1989) – Do dziś jest to najlepszy film z superbohaterem w roli głównej, który
swoim ciężkim klimatem, naturalistycznymi scenami walk i wspaniałą stroną wizualną
nie tyle detronizuje, co po prostu miażdży bez litości współczesne ekranizacje
komiksów. Ostatnia trylogia o Batmanie, który pół filmu smuci się targany
rozterkami natury moralnej i jeździ jakimś niewydarzonym monster truckiem, to
pusty śmiech przez łzy. Ten prawdziwy Batman był mroczny, brutalny, bezlitosny,
a jego niezawodny wóz nie tylko wyposażony był w pancerz, autopilota i inne
przydatne gadżety, ale też wyglądał jak pełen stylu i klasy Batmobil! W dziele
Burtona każda scena z udziałem Batmana i Jokera jest kultowa do granic
przyzwoitości, a finalny pojedynek na szczycie wieżowca to jeden z najbardziej
ekstatycznych momentów w historii kina. W tamtych czasach młody chłopak nie
miał wyboru, po prostu musiał uwielbiać Batmana. Z takim filmem, z komiksami
wydawanymi przez TM-Semic i z długimi godzinami spędzanymi przed Batmanem na
Commodore C64 (co prawda miałem Atari, ale z powodu tego tytułu robiłem wyjątek
i brukałem się grając u kolegi) po prostu nie było innej opcji!
Critters
2 (1988) – Byłem zdecydowanie za młody, gdy zobaczyłem to pierwszy raz. To, co
dla dorosłego jest pocieszną, włochatą kulką, dla kilkulatka było szokującym
ucieleśnieniem terroru. Sceny ataków crittów były przyczyną wielu nocnych
stanów lękowych oraz przerażających koszmarów pełnych zębatych renegatów z
kosmosu. Kilka lat później, gdy żaden weekend nie mógł się obejść bez kasety
video z wypożyczalni, obejrzałem pierwsze dwie części Critters niezliczoną
ilość razy. Na trzecią (z młodym Leonardo DiCaprio) i czwartą musiałem polować
zarywając noce przed telewizorem. Do dziś seria ta jest dla mnie wyjątkowa i
regularnie do niej wracam. Co prawda obecnie bardziej sobie cenię pierwszą
część, jednak to w drugiej znalazły się sceny, które na trwałe wryły się w moją
głowę jeszcze w dzieciństwie: critty wskakujące przez rozporek pod strój
przebranego za zajączka wielkanocnego policjanta, atak świeżo wyklutych crittów
w stodole (zwłaszcza odgryzienie kawałka stopy) oraz łowcy nagród z innej
planety rozstrzeliwujący crittów biesiadujących w fast-foodzie.
Gremlins 2: The New Batch (1990) – Na początku lat 90. nie było szans, żeby nie zobaczyć drugiej części Gremlinów. Polsat dawał to do upadłego. Włączając telewizor o dowolnej porze, miało się dużą szansę trafienia na przygody małych, wrednych potworków i jednego pluszowego ulubieńca najmłodszych. Gdy osiągnąłem wiek dorosły (co zbiegło się w czasie z upowszechnieniem dostępu do Internetu), dowiedziałem się, że druga część uważana jest obecnie nie tyle za wyraźnie słabszą od pierwszej, co wręcz za nieudany sequel. Nawet jeśli jest w tym trochę prawdy, to wciąż jest to idealny film do wprowadzania dzieci w świat filmów grozy. Jest strasznie, ale bez przekraczania granic. Co równie ważne, jest też wesoło, kolorowo i zaskakująco. Fabuły za wiele tu nie ma, za to jest zbitek tętniących akcją i humorem scen, w których przetaczają się całe hordy najwymyślniejszych wariacji tytułowych stworków: gremlin-pająk, gremlin-nietoperz, gremlin-warzywo, gremlin-naukowiec, czy nawet gremlin-prąd, który odegra wiodącą rolę w jednym z najbardziej spektakularnych zakończeń filmowych… W tamtych czasach każdy dzieciak wiedział, że futrzastego Gizmo nie należy oblewać wodą, ani karmić po północy, a gdy już przypadkiem złamało się jedną z tych zasad, należało uzbroić się w latarkę.
Hellraiser (1987) - Rodzice wyjechali i mieli wrócić późnym wieczorem. Rozsiadłem się więc przed telewizorem i wybrałem film o zachęcającym tytule Wysłannik Piekieł. Jeszcze jakoś zniosłem rozoranie ręki gwoździem podczas wnoszenia mebli na piętro. Jednak scena powrotu z piekieł Franka Cottona, to było za wiele dla niewinnego kilkulatka, dla którego najstraszniejsze do tej pory były, pocieszne przecież, Crittersy. Wtedy pierwszy raz przełączyłem na inny kanał, żeby odetchnąć i pozbierać myśli. Ciekawość jednak zwyciężyła i gdy ponownie wróciłem do seansu zobaczyłem Julie tłukącą jakiegoś nieszczęśnika młotkiem i Franka bez skóry, z mięśniami i żyłami na wierzchu, który podczołgiwał się do truchła, by się pożywić. Tego było już za wiele. Za pierwszym razem zobaczyłem więc w sumie niewiele ponad 20 minut filmu, co zaowocowało dwiema nieprzespanymi nocami z rzędu, podczas których pochłaniałem przygody Tomka Wilmowskiego, by zapomnieć o demonicznym Franku. Kilka lat później, gdy już zaprawiłem się w oglądaniu horrorów i ośmieliłem się wrócić do Hellraisera przekonałem się, że głównymi sprawcami niewyobrażalnej ohydy są niejacy Cenobici. Trudno mi sobie wyobrazić co by się ze mną stało, gdybym wtedy, podczas pierwszego seansu, nie przełączał na inny kanał, tylko zobaczył to dzieło w całości.
Little Shop of Horrors (1986) – Sympatyczne połączenie horroru, komedii i musicalu. Pierwszy film grozy, jaki dane mi było zobaczyć. Dobrze trafiłem, bo Krwiożercza Roślina jest na tyle przystępna, że nawet dzieciakowi w wieku przedszkolnym nie wyrządziła zbyt wielu szkód w psychice. Na wszelkich zajęciach z rysowania tytułowa przedstawicielka flory była u mnie częstym tematem. Pamiętam też, że kolega z przedszkola był o wiele bardziej hardcorowy, bo rysował Bloba (inna rzecz, że chyba nie ma łatwiejszego do narysowania bohatera horroru). Tak czy inaczej, to jedyny film w zestawieniu, do którego nie wróciłem już jako dorosły człowiek. Od lat jednak przygotowuję się mentalnie, by to uczynić i raz na zawsze rozliczyć się z dziecięcymi, kinematograficznymi przygodami. Mimo to do dziś pamiętam doskonale jak młodziutka jeszcze roślinka pożywiła się pierwszą kroplą krwi oraz finalny pojedynek, gdy na jej kłączach zaczęły wyrastać nowe rośliny, robiąc chórki do musicalowego kawałka.
Return Of The Living Dead (1985) – Kolejny w zestawieniu film, który za
pierwszym razem oglądałem na wyrywki, gdyż w co mocniejszych scenach musiałem
ratować się przełączaniem na inny kanał. Obserwujemy wydarzenia rozgrywające
się w nocnej scenerii cmentarza oraz pobliskiej kostnicy. Pierwsze sceny miały
przytłaczającą, spotęgowaną posępną (i wspaniałą!) muzyką atmosferę. Scena z
przepołowionym psem i przyszpilonymi motylami to po prostu majstersztyk w
budowaniu suspensu. Punktem przełomowym była eskalacja spektakularnie
wyglądających zombie, po czym akcja gnała już do samego finału. Po latach ze
zdziwieniem odkryłem, że ten film to w zasadzie horror komediowy. Wtedy, gdy
oglądałem go pierwszy raz, był dla mnie równie przerażający co Hellraiser.
Trudno też nie wspomnieć o scenie striptizu na sarkofagu, którą uraczono nas
już w pierwszych minutach Powrotu Żywych Trupów. Możliwe, że Linnea Quigleybyła pierwszą nagą kobietą, jaką zobaczyłem na ekranie telewizora.
Star Wars: Episode V - The Empire Strikes Back (1980) – Trudno pominąć
„Gwiezdne Wojny”. Nawet jeśli nie nadążało się za fabularnymi zawiłościami, to
barwni bohaterowie i ich przygody w kosmosie wystarczały, by z zainteresowaniem
patrzeć w ekran. Podobnie jak w przypadku „Gremlinów 2” kontemplowało się po
prostu kolejne widowiskowe sceny. Tych, tu nie brakowało, tak jak i w dwóch
pozostałych częściach oryginalnej trylogii. Wystarczy wspomnieć o bitwie z
udziałem maszyn kroczących AT-AT, czy finalnym pojedynku ze słynnym „Luc, I’m
your father”. Co tu dużo pisać, parafrazując słynne powiedzenie - „Star Wars
jakie jest, każdy widzi”.
Tango & Cash (1989) – Nigdy nie został zaliczony w poczet żelaznej klasyki
obok takich dzieł jak „Rocky”, „Rambo”, czy „Escape From New York”. Mimo to
właśnie Tango & Cash jest ucieleśnieniem kina akcji lat 80-tych,
zawierającym w sobie wszystkie występujące w nim klisze. Dwóch stróżów prawa o
kompletnie odmiennych charakterach, którzy prowadząc swoją krucjatę przeciwko
światu przestępczemu mają przy okazji osobiste rachunki do wyrównania. Wszystko
to w otoczeniu strzelanin, pościgów, czerstwych dialogów i prężenia muskułów.
Co ciekawe, Sylvester Stallone gra tutaj schludnie ubranego
policjanta-dżentelmena, a więc przeciwieństwo bohaterów, w których zwykł się
wcielać. O dziwo sprawdza się w tej roli doskonale, tworząc jedyny w swoim
rodzaju duet z narwanym raptusem granym przez Kurta Russela (za tą rolę uzyskał
nominację do Złotej Maliny). Scena, którą zapamiętałem z dzieciństwa najlepiej,
to jedna z pierwszych, gdy wyluzowany Sly strzela w pędzącą wprost na niego
ciężarówkę.
Teenage Mutant Ninja Turtles (1990) – Były czasy, gdy nie
było nic lepszego niż Wojownicze Żółwie Ninja. W telewizorze serial animowany,
w sklepach figurki, albumy z naklejkami, koszulki…a w Wiśle specjalny automat w
salonie gier, gdzie zamiast tradycyjnych dwóch, były aż cztery dżojstiki, każdy
do sterowania konkretnym Żółwiem. Moim ulubionym był Leonardo, chociaż czasami
zmieniało mi się na Michelangelo. Dziś uważam, że najlepszy jest Raphael, do
którego jak widać trzeba dorosnąć. W każdym razie, gdy pojawił się film
aktorski o tym samym tytule co serial animowany, wszystkie dzieciaki po prostu
musiały go zobaczyć. Obraz ten miał o wiele poważniejszy ton, bohaterowie
rzucali przekleństwami, więcej w nim było przemocy, a jeden z Żółwi został
wręcz zakatowany do nieprzytomności! Cóż to była za odmiana, po beztroskich
przygodach animowanych bohaterów w skorupach. Finalny pojedynek ze Shredderem
na szczycie budynku to tętniąca emocjami kwintesencja epickości na poziomie
nieosiągalnym dla innych młodzieżowych filmów akcji („Star Wars” wliczając). TMNT
z 1990r to po prostu najlepsza ekranizacja komiksu, której ustępują nawet takie
arcydzieła jak Batman Burtona, czy Watchmen. Status ten wydaje się być
niezagrożony. Nie sposób powtórzyć tamtego wyjątkowego, bezkompromisowego
klimatu. W obecnych czasach nawet horrory równa się do PG-13, a co dopiero
filmy komiksowe… Nie posiadam się z radości, że dane mi było obejrzeć ten tytuł
jako dziecko, gdy filmy oddziałują z o wiele większą mocą na niczym
nieskrępowaną wyobraźnię.
Blisko
listy znalazły się: „Willow”, „Conan the Destroyer”, „Indiana Jones and the Temple
of Doom”, „Ghostbusters”, „Godzilla vs Gigan”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz