Kilka dni temu nakładem wydawnictwa YOHEI ukazała się książka Dawida Głowni "Sześć widoków na kinematografię japońską". Autor zgodził się udzielić mi wywiadu, mimo iż ostrzegłem go, że pytania oscylować będą głównie wokół dziwnego kina.
Dlaczego akurat kinematografia japońska, a nie spaghetti westerny albo kino post-apokaliptyczne, które to gatunki, z tego co wiem, również są bliskie Twojemu sercu?
Odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta.
Kinematografia japońska – o ile zespół tak zróżnicowanych fenomenów filmowych
można ujmować za pomocą jednej, zbiorczej kategorii – jest mojemu sercu
najbliższa. Los okazał się dla mnie o tyle łaskawy, że w ciągu ostatnich trzech
lat mogłem łączyć osobiste zamiłowania z – jakby na to nie patrzyć - pracą.
Wszak aspiruję do miana akademika w stanie tworzenia (śmiech).
A mówiąc absolutnie poważnie – większość
zagadnień, które zainteresowały mnie na tyle, by poświęcić im w książce osobny
„widok”, stanowi na gruncie polskiej literatury przedmiotu nowość. Część z nich
– jak choćby wątki sportowe we wczesnym kinie japońskim – nie pojawiała się
wcale. Inne, w rodzaju atomowego kontekstu filmów o Godzilli, były jedynie
sygnalizowane. Pomyślałem więc, że tematy te mogą zainteresować Czytelników
którzy tak jak ja pałają do kina japońskiego miłością i chcą ciągle poszerzać
swą wiedzę na jego temat. Stąd też i książka. Mógłbym co prawda ograniczyć swą
działalność do publikacji w periodykach akademickich i wystąpień na
konferencjach naukowych, uważam jednak, że w przypadku humanistyki nie tędy
droga. Forma książkowa wydała mi się najlepszym sposobem na to, by z refleksją
nad kinem japońskim wyjść poza hermetyczne ramy środowiska akademickiego, a
jednocześnie uniknąć ograniczeń, z jakimi wiąże się publikowanie w Internecie.
Co do drugiej części Twojego pytania – choć
chciałbym posiadać moc zaginania czasoprzestrzeni, mój tydzień nadal ma siedem
dni, a doba dwadzieścia cztery godziny. Stąd też na wszystko, co chciałbym
zrobić, zwyczajnie brakuje czasu. To proza życia, przykry fakt, bolączka osób
zajmujących się pisaniem i tak dalej, niemniej trzeba nad tym przejść do
porządku dziennego. Mam w zanadrzu kilka projektów, które chciałbym zrealizować
w przyszłości, kiedy jednak będę miał ku temu sposobność i czy w ogóle coś z tego
wyniknie, to pokaże czas.
Jakie to
projekty?
Długo by wymieniać. Jednym z nich jest projekt,
który roboczo nazwałem „Alternatywną historią kina włoskiego”. Wyobrażam go
sobie jako książkę – nie wiem jeszcze, czy w formie monografii autorskiej czy
zbioru tekstów różnych autorów – poświęconą takim obszarom włoskiego kina,
które choć w swoim czasie cieszyły się ogromną popularnością, przez oficjalną,
głównonurtową historiografię tamtejszej kinematografii spychane są pod dywan,
jako niegodne opisu i refleksji nad nimi. Kilku takim gatunkom czy nurtom
filmowym – jak choćby wspomnianemu przez Ciebie spaghetti westernowi – udało
się wyjść z tego getta. Niestety, większość z nich nadal funkcjonuje w
refleksji filmoznawczej na takiej zasadzie, jak The Star Wars Holiday Special w uniwersum Gwiezdnych Wojen – nie można zaprzeczyć ich istnieniu, lecz
oficjalnie się o nich nie mówi.
Z czego to
wynika?
Powody takiego stanu rzeczy są liczne, sądzę
jednak, że w głównej mierze wynika to z faktu, iż na filmoznawstwie silnym
piętnem odcisnęła się perspektywa, którą określam mianem „narracji arcydzieł”.
Zasadza się ona na postrzeganiu historii kina jako zbioru momentów ujawniania
się Wielkich Osobowości i powstawania Wielkich Dzieł. W skrajnej postaci
prowadzi to do tworzenia kanonów filmów, które „trzeba” znać i którymi „wypada”
się zajmować, a co za tym idzie marginalizacji gatunków, twórców i filmów nie
wpisujących się w ten model myślenia o kinie. „Alternatywna historia kina
włoskiego” skupiałaby się na tych właśnie marginesach – peplum, giallo, spaghetti
westernie, post-apo, kinie kanibalistycznym itd. Na tym etapie trudno mi jednak
powiedzieć, co z tego pomysłu wyniknie.
Projektem bliższym realizacji jest z kolei zbiór
tekstów poświęconych – a jakże – społecznym kontekstom kina japońskiego, który
redaguję wraz z Przemysławem Dudzińskim w ramach szerszej inicjatywy Film Kultura
Społeczeństwo. Nadal poszukujemy autorów, stąd też jeśli któryś z Czytelników
będzie zainteresowany współpracą, zachęcam do odwiedzenia naszej strony internetowej i zapoznania się ze szczegółami.
Pomysłów mam więcej, lecz nie lubię snuć przed
innymi wizji czegoś, czego jeszcze nie ma. Proponuję więc porozmawiać o nich,
kiedy w jakiś sposób się zmaterializują (śmiech). Tych zaś z Czytelników,
którzy chcą być na bieżąco z tym, nad czym pracuję i co ostatnio opublikowałem,
zapraszam na mojego bloga . Po jego
polubieniu będą do Was regularnie docierały tego typu informacje, a w bonusie
ździebko czerstwych dowcipów filmowych.
Co do samego spaghetti westernu… Owszem, jestem
fanem, jednak na tę chwilę nie podjąłbym się napisania o nim czegoś dłuższego
od artykułu. Polscy miłośnicy włoskich opowieści o Dzikim Zachodzie i nie mniej
dzikim Meksyku, którzy chcieliby przeczytać coś na ten temat w rodzimym języku,
nie muszą jednak czekać aż stanę się w tej materii na tyle kompetentny, by
napisać książkę (śmiech). W planach wydawniczych Wydawnictwa Yohei znajduje się
tłumaczenie Once Upon a Time in the
Italian West: The Filmgoers' Guide to Spaghetti Westerns Howarda Hughesa. Co
więcej nad własną, oryginalnie polską, biało-czerwoną i – jak sądzę – wartą wyglądania
książką pracuje Marcin Zembrzuski, autor bloga Kinomisja.
Wróćmy do
Twojej książki. W rozdziale poświęconych Godzilli przedstawiasz go jako postać
tragiczną, podczas gdy wiele osób tę serię filmową kojarzy raczej z przebranym
w gumowy kostium facetem, rozkosznie demolującym ulice miast.
Przyznam, że nie do końca rozumiem Twoje pytanie.
Z doświadczenia wiem, że w rozmowach oscylujących wokół kiczowatości czy
campowości filmów o Godzilli zwykle mieszają się dwa porządki – ocena tych
filmów, zwłaszcza ich warstwy wizualnej, z perspektywy współczesnego widza oraz
dostrzeżenie faktycznej ewolucji serii.
W tym pierwszym przypadku. Cóż, dla widza
przywykłego do nowoczesnych, spektakularnych efektów specjalnych, nie
potrafiącego przy tym przestawić się na bardziej adekwatny tryb odbioru, kaijū eiga na zawsze pozostaną filmami o
facetach w gumowych kostiumach demolujących miniaturowe miasta. W końcu tak te
filmy realizowano (śmiech). Trzeba jednak pamiętać, że podług standardów obowiązujących
w chwili premiery oryginalnej Godzilli,
wykorzystane w filmie efekty specjalne stały na naprawdę wysokim poziomie.
Później rzeczywiście różnie z tym bywało, ale można argumentować, że w sporej
mierze wynikało to nie tyle z samych właściwości przyjętej metody
realizacyjnej, co braków w zakresie jej stosowania. Wśród japońskich filmów o
wielkich potworach istnieją takie, które bronią się pod względem wizualnym –
zaliczam do nich choćby Godzillę z
1984 roku – jak i takie, które wypadają w tym zakresie słabo. Kostiumy i
makiety to element tradycji kaijū eiga
i w ostatecznym rozrachunku wszystko prowadzi do tego, czy kupuje się taką
estetykę. Ja ją kupuję.
Mam więc
rozumieć, że jesteś fanem Godzilli?
Godzilla 4
Life (śmiech). Semper fi.
Wracając do Twojego poprzedniego pytania. Jeśli chodziło
Ci w nim wyłącznie o to, jak kojarzona jest obecnie Godzilla, to masz rację. Pozwolę
sobie przytoczyć w tym miejscu słowa Williama M. Tsutsuia. Dzięki temu
zachowamy pozory, że nie udzielam odpowiedzi z perspektywy fanboya, lecz
badacza. Wiesz – cytaty, przypisy, bibliografia. W każdym razie, Tsutsui
stwierdził niegdyś, że „poza Japonią Godzilla pamiętany jest zwykle jako
wielkooki slapstickowy superbohater dla dzieci z filmów z lat sześćdziesiątych,
nie zaś jako poważny i zaangażowany politycznie potwór niosący przekaz, który
zainicjował serię w latach pięćdziesiątych”.
Jeśli przyjrzysz się ewolucji, jaka dokonała się
w postaci Godzilli w serii Shōwa, łatwo zauważysz, że Król Potworów stopniowo
przekształca się w nich – by posłużyć się nomenklaturą komiksową – z superłotra
w antybohatera, a następnie w superbohatera. Początkowo jest wyłącznie siłą
niszczącą, później ma charakter ambiwalentny, w końcu zaś staje się obrońcą
Japonii. Wpływ wywarło na to kilka czynników, z których najważniejszym były
zmiany demograficzne w obrębie japońskiej widowni kinowej, wymuszone
konkurencją ze strony telewizji. Na lata sześćdziesiąte przypada okres
gwałtownej ekspansji tego medium, w skutek czego w 1969 roku własny odbiornik
posiadało już ponad osiemdziesiąt procent tamtejszych gospodarstw domowych. O
ile w 1960 roku przeciętny Japończyk był w kinie osiem razy, o tyle w 1969 roku
odwiedził je już tylko trzy razy. Zauważ, że to i tak czysta statystyka. W
praktyce oznaczało to, że niektórzy mieszkańcy kraju przestali w ogóle chodzić
do kina. Japońskie wytwórnie próbowały dokonać segmentacji rynku, tworząc filmy
przeznaczone dla konkretnych nisz demograficznych. Włodarze wytwórni Tōhō, spod
której skrzydeł wyszła seria filmów o Godzilli, zaczęli profilować ją pod
młodszą widownię. Tomoyuki Tanaka, producent będący architektem tej wolty, po
latach przyznał, że był to błąd. W owym czasie taki ruch jawił się jednak jako
konieczność. Osobną kwestią jest to, czy serię tę można było długo kręcić na
poważnie.
Zauważ zresztą, że powrót do korzeni, jaki
dokonał się w 1984 roku wraz z otwarciem serii Heisei, również można tłumaczyć
kwestiami demograficznymi. Film ten zrealizowano po części z myślą o widzach,
którzy oglądali w kinach oryginalną serię, kiedy mieli lat naście. Producenci
liczyli na siłę sentymentu, jednocześnie zdawali sobie jednak sprawę z tego, że
ci sami widzowie mając lat dwadzieścia kilka będą oczekiwali filmu
poważniejszego. Taki też otrzymali.
Czuję, że coraz bardziej oddalam się od Twojego
pytania. Powtórzę więc – Tak, masz rację. Obecnie, jeśli nie liczyć miłośników
serii, zazwyczaj zapomina się o mrocznych i zaangażowanych światopoglądowo
korzeniach Króla Potworów, postrzegając filmy z jego udziałem jako
niezobowiązującą, campową wręcz rozrywkę. „Widok” na Godzillę miał na celu
uzmysłowienie osobom, które Godzillą raczej się nie interesują, że cała ta
historia zaczęła się na poważnie, a i w późniejszych odsłonach cyklu można
doszukać się czegoś więcej niż tylko mniej lub bardziej widowiskowych scen
niszczenia miniaturowych miast przez kaskaderów przyodzianych w gumowe
kostiumy.
Mówisz o
ewolucji serii, tymczasem w rozdziale poświęconym Godzilli piszesz tylko o
oryginalnym filmie z 1954 roku. Dlaczego?
Nie przesadzajmy. Odwołuję się też do filmów
takich jak Godzilla kontra Mothra, Godzilla kontra Heodra czy do rebootu z
1984 roku, zahaczam nawet o inne filmy z gatunku tokusatsu eiga, jak choćby Mysterian
czy Ataku ludzi grzybów. Będą tego
łącznie z dwie strony (śmiech).
A odkładając żarty na bok – starałem się
przygotować książkę zróżnicowaną, w której każdy miłośnik kina japońskiego
znajdzie coś dla siebie. Kogoś interesuje Godzilla, innego opowieść o 47
roninach, a jeszcze może chcieć dowiedzieć się, jak wykształciła się japońska
cenzura filmowa. Fenomen kaijū eiga
jest zbyt złożony, by dogłębnie omówić go w ramach jednego rozdziału, stanąłem
więc przed wyborem – albo sygnalizuję pewne ogólne kwestie a następnie
szczegółowo omawiam jedno zagadnienie, albo przygotowuję tekst o całej formule
japońskich filmów o wielkich potworach, nie wykraczając przy tym poza ogólniki.
Z mojej perspektywy taki wybór nie jest żadnym wyborem. Jeśli szanuje się Czytelnika i chce się być traktowanym poważnie, należy starać się pisać rzeczowo mi możliwie dogłębnie. Powierzchowne informacje
każdy może w ciągu kilku minut znaleźć na Wikipedii. A na co komu jej papierowa
wersja?
Nie zmienia to faktu, że chciałbym zobaczyć kiedyś
na polskim rynku publikację książkową w całości poświęconą fenomenowi Godzilli.
Publikacja zbiorowa na kształt In
Godzilla’s Footsteps: Japanese Pop Culture Icons on the Global Stage, w
której różni polscy autorzy próbowaliby ugryźć serie z różnych perspektyw,
wydaje mi się rzeczą ze sporym potencjałem. Pytanie tylko, czy mamy w naszym kraju
wystarczającą ilość fanów Wielkiego G., by taka książka miała rację bytu.
W notce
autorskiej zawartej na okładce Twojej książki możemy przeczytać: „Od lat toczy
ze światem zawzięty bój o uznanie Rutgera Hauera za najwybitniejszego aktora XX
wieku”. Naprawdę aż tak cenisz tego aktora? Nie da się ukryć, że ma on na swoim
koncie również wiele… hmm… osobliwych produkcji.
Oj, ma. To jednak nie przesądza o jego
umiejętnościach aktorskich. Wielu błyskotliwych aktorów występuje w filmach, w
których kompletnie nie wykorzystuje się ich potencjału. Sztandarowym przykładem
jest tu Eric Roberts. Nie można również zapominać o aktorach, którzy nieźle
zaczynali, lecz ich kariera stoczyła się po równi pochyłej, takich jak Val
Kilmer. Pozostając na obszarze kina japońskiego warto wspomnieć o Toshirō
Mifune. Genialny aktor, wiele wspaniałych ról na koncie, a jednak i on
występował w produkcjach w rodzaju Samuraja
pirata Senkichiego Taniguchiego. Tak więc filmy, w jakich aktor występuje,
nie przesądzają o jego talencie.
„Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie
dalibyście wiary. Statki w ogniu sunące ku ramionom Oriona. Oglądałem promienie
kosmiczne błyszczące w ciemnościach blisko wrót Tannhausera. Wszystkie te
chwile znikną w czasie jak łzy na deszczu” – jak można nie darzyć podziwem
aktora, który improwizuje takie słowa na planie? A w oryginale brzmią jeszcze
lepiej.
Kariera Rutgera Hauera jest dla mnie ucieleśnieniem
idei zmarnowanego potencjału. By przekonać się o jego talencie, wystarczy
sięgnąć po filmy, które w Holandii realizował z jego udziałem Paul Verhoeven – Tureckie owoce, Namiętność Kate, Żołnierza
Orańskiego. Również i później grywał rewelacyjnie w utworach, które warto
obejrzeć, by wymienić tylko Kobietę
między psem i wilkiem, Ciało i krew,
Legendę o świętym pijaku, Vaterland – Tajemnicę III Rzeszy. Nie
można również zapomnieć o szeregu dość przeciętnych filmów, które wiele zyskują
dzięki jego udziałowi. Weźmy na przykład Wilder.
Produkcyjniak jakich wiele, ale jaka tam jest
chemia między Hauerem a Pam Grier. Mógłbym wymieniać dłużej, ale
podejrzewam, że na koniec i tak wyciągniesz Omega
Doom, Śmierć w gigabajtach lub Minotaura (śmiech).
Oczywiście kiedy określam Hauera mianem
najlepszego aktora XX wieku, traktuję to jako figurę retoryczną. Trudno mi
sobie wyobrazić, jakimi kryteriami miałbym kierować się przyznając taki tytuł.
Jak miałbym porównać takich aktorów jak Rutger Hauer, Tatsuya Nakadai, Marcello
Mastroianni, Alec Guinness czy Daniel Day-Lewis? Oceniać poszczególne role i
wyciągać średnią z kariery? Alec Guinness 9,53 na 10, Tatsuya Nakadai
9,55 na 10 i tak dalej? Nie zmienia to jednak faktu, że Hauera będę bronił przy
każdej okazji i optował za tym, by wprowadzić go do panteonu gwiazd XX wieku.
Wymieniłeś
dotąd filmy, za które Hauera cenisz. A jakie tytuły z jego udziałem poleciłbyś
miłośnikom dziwnego kina?
Przyznam, że mój ulubiony film z Rutgerem Hauerem
oszczędzałem na takie właśnie pytanie. Krew
bohaterów – rewelacyjne kino post-apokaliptyczne z nie mniej rewelacyjną
rolą Hauera. Podejrzewam jednak, że tytuł ten znają wszyscy Twoi czytelnicy… A
jeżeli tak nie jest, powinni w tej chwili zakończyć lekturę i rozpocząć jego
poszukiwania. Naprawdę warto. W kategorii kina post-apo w moim osobistym
rankingu wyprzedza go tylko Mad Max 2.
Miłośnicy niecodziennego kina powinni również
docenić W mgnieniu oka. Fuzja science-fiction, demonicznego horroru, noir i kina akcji to wybuchowa mieszanka.
Logiki w tym za grosz, ale na co komu logika przy takiej atmosferze. Co więcej,
Hauer prezentuje się bardzo wiarygodnie jako bohater kina akcji w stylu lat
osiemdziesiątych, a przecież role takie nie należały do jego emploi. Wystarczy
wspomnieć Obrożę, która wręcz
wygrywała fakt, że Hauer to nie Schwarzenegger czy Stallone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz