piątek, 4 listopada 2022

THE VAULT (2000)

 THE VAULT (2000)

reż. James Black

   Zastanawiam się co powodowało Charlesem Bandem, że na przełomie XX i XXI wieku zdecydował się wyprodukować szereg afro-amerykańskich horrorów. Ciężko mówić o jakiejś specjalnej popularności horror noire (takie pojęcie chyba nawet wówczas nie funkcjonowało, chociaż kilka tytułów w kontekście owego czasu można wymienić, m.in. "Candyman", "Tales From The Hood", "Vampire In Brooklyn"). Bardziej wskazałbym na popularność tzw. hood films, czyli obrazów rozgrywających się w dzielnicach zamieszkałych głównie przez Afro-Amerykanów. Tak czy inaczej pod szyldem Full Moon powstały wówczas "Ragdoll", "The Horrible Doctor Bones" i seria "Killjoy", a także "The Vault".

  Pan Burnett (nazywany przez swoich podopiecznych Mr. B) zabiera czwórkę niesfornych uczniów na lekcję w plenerze. Chce im pokazać opuszczone liceum imienia Waszyngtona, do którego uczęszczał jako nastolatek, a które ma zostać lada dzień zburzone. Miejsce ma niebagatelne znaczenie dla społeczności afroamerykańskiej - niegdyś przetrzymywano tu niewolników oczekujących na sprzedaż, a następnie przekształcono je w placówkę edukacyjną dla wyzwolonych czarnoskórych. Obecnie chodzą słuchy, że jest nawiedzone, ale profesor Burnett nie daje wiary miejskim legendom. Zamierza sprawdzić czy nie zostały tam jeszcze jakieś rzeczy, które mogłyby stanowić pamiątkę dla przyszłych pokoleń. 
 
   No dobrze, ale przecież "The Vault" to produkcja studia Full Moon (w koprodukcji z Big City Pictures), więc musimy mieć do czynienia z jednym z trzech flagowych gatunków wytwórni. Jak nietrudno się domyślić, chodzi tutaj o horror. Za sprawą nadprzyrodzonych mocy złego ducha afrykańskiego szamana z życiem rozstają się kolejno wszyscy bohaterowie historii.  

   Mimo ciekawego zarysu scenariusza, autorstwa Carla Washingtona (napisał wcześniej "Killjoy") i Douglasa Snauffera ("Witch House II: Blood Coven", "Killjoy 2: Deliverance From Evil", "Dead & Rotting"), film nie oferuje widzowi niczego poza zlepkiem scen aktorów wałęsających się po opuszczonym budynku i przerzucających kiepskimi dialogami. Aktorsko nie jest nawet najgorzej, ale niestety całość zdominował pośpiech i skromniutki budżet (o czym dobitnie świadczą efekty komputerowe - popatrzcie na dwie ostatnie fotki). Produkcja z trudem dobija do obowiązkowej godziny (resztę ekranowego czasu zajmują napisy początkowe i końcowe). Nie dziwi więc, że debiutujący w roli reżysera, a pojawiający się tutaj w małej rólce kierowcy vana, James Black (mający już na koncie przyzwoity dorobek aktorski, m.in. produkcje niezależne w reżyserii J.R. Bookwaltera: "Zombie Cop", "Maximum Impact", "Galaxy Of The Dinosaurs", "Ozone", seriale telewizyjne: "Strażnik Teksasu", "Star Trek: Deep Space Nine", hity kinowe: "Godzilla", "Co z oczu to z serca", "Galaktyczny wojownik"), nie zdecydował się już nigdy więcej zasiąść za kamerą. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz