sobota, 20 kwietnia 2013

Killjoy (2000)

KILLJOY (2000)

 reż. Craig Ross Jr.

   Koulrofobia to paniczny strach przed klaunami. Z tej jazdy wzięła się cała masa filmów, w których śmiesznie ubrany i umalowany facet, ku uciesze widzów, rozrywa na strzępy napotkanych na swej drodze ludzi (i nie tylko). "Killjoy" to takie "TO" Stephena Kinga tyle tylko, że bez pierwiastka geniuszu mistrza grozy, ale za to podlany sosem blaxploitation koszmarek nakręcony za 150 tysięcy dolarów dla wytwórni filmowej Full Moon

   Rok po tym jak trójka osiłków chcąc postraszyć kolesia, który przystawiał się do dziewczyny jednego z nich, przypadkowo pozbawia go życia, w sąsiedztwie (in tha hood) pojawia się demoniczny klaun. Wkrótce okazuje się, że to przybyłe ciut za późno ucieleśnienie ciemnych mocy, które ciemiężony Michael wzywał chwilę przed śmiercią. No ale cóż, skoro nie udało się chłopaka obronić przed oprychami to może chociaż da się go srogo pomścić...

   "Killjoy" to drugi film w reżyserskim dorobku Craiga Rossa Jra. Scenariusz napisał debiutujący wówczas w tej roli 21 letni Carl Washington (m.in. "The Vault" 2000, "Killjoy 2" 2002, "Urban Massacre" 2002, "Voodoo Tailz" 2002). 

   Gdy w czołówce filmu pod funkcją producenta wykonawczego pojawia się nazwisko Charlesa Banda, w mojej głowie zapala się żarówka z napisem "O-HO!". Reżyser takich filmów jak "Trancers" (1985), "The Gingerdead Man" (2005) czy "Evil Bong" (2006) oraz producent ponad 200 innych nakręconych dla wytwórni Full Moon, być może nie jest gwarancją kina wysokich lotów, ale z pewnością jest gwarancją kina dziwnego. Zabójcze lalki, wilkołaki, kosmici, roboty, zombie - doprawdy wszystko co ludzki umysł jest w stanie wymyślić, wytwórnia filmowa tego pana jest w stanie przenieść na ekran. 

   W zasadzie niemalże każda część składowa tego filmu jest zła. Aktorstwo na poziomie niemieckich pornosów z lat 80. XX wieku. Muzyka przypomina sample dla filmowców amatorów do pobrania gratis z internetu. Scenografia, zdjęcia, montaż, efekty specjalne... szkoda gadać.  A jednak jakimś cudem to wszystko złożone do kupy tworzy przedziwną hybrydę dostarczającą widzowi tzw. guilty pleasure. Ach ta magia kina... ;-))) 

 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz