poniedziałek, 12 października 2020

THE MANGLER (1995)

 MAGLOWNICA

THE MANGLER (1995)

reż. Tobe Hooper

   Ekranizacje utworów Stephena Kinga często cierpią na pewną przypadłość. Filmowe adaptacje jego powieści pozostawiają względem literackiego pierwowzoru niedosyt, natomiast obrazy oparte na krótkich opowiadaniach z reguły dokładają do nich niepotrzebny bełkot. Przykładem tych drugich jest ekranizacja około 30-stronicowego opowiadania "Magiel", pochodzącego ze zbioru "Nocna zmiana", który w oryginale ukazał się pod koniec lat 70.

   Opowiadanie jest dość głupkowate, a traktuje o wielkiej maglownicy, która zasmakowała krwi dziewicy i zaczęła upraszać się o coraz to nowe ofiary. Prowadzący śledztwo policjant, wspierany przez przyjaciela, nauczyciela, postanawia wypędzić z maglownicy demona. Film w reżyserii znakomitego skądinąd Tobe'a Hoopera (m.in. "Teksańska masakra piłą mechaniczną" czy telewizyjna wersja kingowskiego "Miasteczka Salem") serwuje z grubsza to samo, tylko o ile jako 30-minutowa nowelka mógłby się obronić, o tyle jako 106-minutowa produkcja skierowana do kin (gdzie poniósł sromotną klęskę przynosząc niespełna 2 miliony dolarów wpływu) już nie.

   Pojawiający się w opowiadaniu jedynie wzmiankowo właściciel pralni, w której szaleje nawiedzony magiel, William "Bill" Gartley, w filmie stał się głównym antagonistą. Nic w tym jednak dziwnego skoro do dyspozycji był ciekawie ucharakteryzowany Robert Englund (znany wszystkim jako Freddy Krueger z serii "Koszmar z ulicy Wiązów"). To akurat pozytywny aspekt "Maglownicy" (taki tytuł nadał filmowi dystrybutor VISION). A skoro jesteśmy już przy pozytywach, to warto również pochwalić sceny gore. Krew leje się obficie, a ciała wkręcane w maglownicę mogą wystawić żołądki wrażliwych widzów na ciężką próbę ;)

  Niestety z resztą jest już gorzej. Pozostała część obsady jest - delikatnie mówiąc - chybiona. Cóż z tego, że Ted Levine sprawdził się jako Buffalo Bill w "Milczeniu owiec", skoro tutaj po prostu nie pasuje, a wraz z nikomu nieznanym Danielem Matmorem tworzy jeden z najbardziej irytujących duetów w historii kina (nie no, troszkę przesadziłem, ale naprawdę boli gdy się na nich patrzy). 

   Jeśli jednak dotrwacie do finału, to czeka Was prawdziwa uczta złego kina, i wcale nie mam tu na myśli tylko fatalnego CGI, choć jest ono faktycznie najniższej próby. 

 
   "Maglownica" niestety nie jest tak zła, że aż dobra, jednak oglądana w odpowiednim towarzystwie, wspomagana przez odpowiednie psychoaktywne używki może bawić. A jeśli chcecie popłynąć jeszcze dalej, to w 2002 roku powstała "Maglownica 2" z Lance'em Henriksenem, a trzy lata później "Maglownica: Odrodzenie" (dostępna w Polsce na DVD).
 

1 komentarz:

  1. Och, jeden z pierwszych... hmm... Dziwnych filmów w moim życiu :D Nie widziałam dwójki, za to "Odrodzenie" owszem. Jeżu drogi, jakie to głupie xD Zdecydowanie do oglądania w towarzystwie. I przyznam, że nigdy do końca nie rozumiałam, jak ta maglownica miała niby działać. Wyglądała raczej jak wielka szatkownica - co nawet ma sens po angielsku, bo "to mangle" to też właśnie "rozszarpywać" (pozdrowienia dla profesora McQueena, który na studiach zwrócił mi na to uwagę - ja bym nie pomyślała, żeby popatrzeć na tytuł oryginału w poszukiwaniu sensu). Nie pamiętam, jak to było w jedynce, ale w "Odrodzeniu" ta machina nie ma nic a nic wspólnego z maglem :|

    OdpowiedzUsuń