sobota, 12 września 2020

DEATH KISS (2018)

"DEATH KISS" (2018)

reż. Rene Perez

  "Sprawiedliwość ma znajomą twarz" mówi do nas slogan z plakatu i okładki. To oblicze miłośnicy kina znają m.in. z szeregu westernów, cyklu "Życzenie śmierci" ("Death Wish") oraz akcyjniaków spod szyldu Cannon Group. Jak to jednak możliwe, że w filmie z 2018 roku gra zmarły w 2003 roku Charles Bronson, na dodatek wyglądający jak za czasów swej świetności, czyli w latach 70. XX wieku? No cóż, nie jest to prawdziwy Bronson, ani nawet wskrzeszony za pomocą techniki deepfake. Postać z okładki to pochodzący z Węgier cieśla, treser koni, muzyk, kaskader i judoka w jednym, odkryty dla kina przez Rene Pereza , Robert "Bronzi" Kovacs.

   W latach 70. osobliwą popularność zdobył niejaki Robert Sacchi, który do złudzenia przypominał Humphreya Bogarta, a ubrany w trenczowy płaszcz i kapelusz pojawiał się w filmach jako reinkarnacja gwiazdora (m.in. "The French Sex Murders"). Panowie Perez i Kovacs zagrali na tym samym patencie, czyli na niebywałym podobieństwie do Charlesa Bronsona i na jego uwielbianych przez widownię wizerunkach. W "Death Kiss", nawiązującym swym tytułem do "Death Wish", mamy oczywiście typową zrzynkę z "Życzenia śmierci". Samotny mściciel robi porządek na ulicach pozbywając się z nich szumowin, z którymi policja nie daje sobie rady, bądź najzwyczajniej w świecie nie ma zamiaru brudzić sobie nimi rąk. Co innego nasz bohater, tym bardziej, że przyświeca mu misja polepszenia bytu samotnej matki wychowującej poruszającą się na wózku inwalidzkim córkę. W przeciwieństwie do bohatera cyklu zapoczątkowanego w 1974 roku przez Michaela Winnera, o naszym mścicielu nie wiemy praktycznie nic. Ale czy musimy cokolwiek o nim wiedzieć? Przecież znamy "Życzenie śmierci", a w Bronzim widzimy Bronsona. Najważniejsze, że jest bezwzględny, a z bandziorów robi ociekające krwią durszlaki.
 
   Na drugim planie pojawia się najtańszy z braci Baldwin, Daniel (m.in. "Harley Davidson i Marlboro Man", "Wampiry") oraz znany z "Gliniarza w przedszkolu" Richard Tyson. Trup ściele się gęsto i krwawo, a dla estetycznej równowagi możemy podziwiać także dwie pary kobiecych piersi. Czegóż chcieć więcej od niskobudżetowego i autorskiego (Rene Perez oprócz scenariusza i reżyserii zajął się również zdjęciami i montażem) kina? Sceptyków "Pocałunku śmierci" jednak nie brakuje. Film nie może pochwalić się zbyt wysokimi notowaniami na filmowych serwisach. Uważam jednak, że wszystko zależy od podejścia do tematu. Być może zawiedli się Ci, którzy szykowali się na film z powstałym z grobu Bronsonem, który nie dość że zmartwychwstał, to jeszcze odmłodniał i oto gra w fajerwerkowej produkcji rodem z Cannona. Wszyscy byśmy tego chcieli, ale to inny rodzaj eksploatacji. 

   Mimo negatywnych głosów temat chwycił. Perez i Bronzi, którzy swą współpracę rozpoczęli rok wcześniej westernowym horrorem "From Hell To The Wild West", nakręcili jeszcze "Once Upon A Time In Deadwood" (Bronzi w wersji strikte westernowej) i "Cry Havoc" (tym razem strikte horror). Dwa kolejne obrazy z klonem Bronsona są na ukończeniu. Jeden z nich to "The Gardner" (skojarzenia z "The Mechanic" chyba będą tu na miejscu) w reżyserii Scotta Jeffreya i Rebecci Mathews, a kolejny to "Escape From Death Block 13" Gary'ego Jonesa. Na efekty przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, ale uważam, że warto :)

1 komentarz: