STEEL FRONTIER (1995)
reż. Joe Hart & Paul G. Volk
Zaczyna się prawie jak "El Topo" (1970) Alejandro Jodorowsky'ego. Pustynia, tajemniczy kowboj w kapeluszu i wykrwawiający się facet bez nóg. OK, być może troszkę przeinterpretowałem, ale już kolejne nawiązanie nie pozostawia wątpliwości. Wypisz wymaluj "The Road Warrior" (1981). Poprzerabiane samochody, psychol z pióropuszem i zwalisty Brion James na czele. A jednak to także okazuje się być zmyłką, bowiem "Stalowa granica" jest - i owszem - postapokaliptyczną wariacją Mad Maxa, ale zgrabnie połączoną z klasycznym westernem.
Kowbojem, który uratuje dzień, jest były model i odtwórca tytułowej roli serialowego "Tarzana na Manhattanie", koleś z indiańsko-hiszpańsko-polskimi korzeniami, Joe Lara, wyglądający jakby właśnie opuścił plan filmowy jakiegoś "Jezusa z Nazaretu". A może to też nie jest przypadek? W końcu ciemiężeni mieszkańcy New Hope są bardzo religijni i modlą się do Boga o zesłanie zbawiciela. A gra toczy się o wysoką stawkę. W świecie przyszłości najbardziej pożądanym towarem jest benzyna, a tak się składa, że mieszkańcy wioski są w posiadaniu techniki pozyskiwania paliwa ze zużytych opon samochodowych. Łakomy to kąsek dla generała J.W. Quantrella przewodzącego grupie degeneratów poruszających się w postapokaliptycznie stuningowanych pojazdach.
Tak, tak, wiem co zaraz powiecie. Kolejna zrzyna z "Mad Maxa" nakręcona za niewielką kasę z przeznaczeniem na rynek wideo. Oczywiście to prawda, ale przyznać trzeba, że mariaż z westernem wypada tu wyjątkowo korzystnie i dodaje filmowi specyficznego klimatu. Gdy dołożymy do tego porządne wybuchy, trochę strzelaniny oraz bardziej niż przyzwoite sekwencje pościgów samochodowych, otrzymamy seans godny uwagi ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz