DAY THE WORLD ENDED (1955)
reż. Roger Corman
Pierwsza wyprawa Rogera Cormana jako reżysera w rejony science-fiction. Post-apokalipsa z iście melodramatycznym konfliktem postaci okraszona sprawdzonymi chwytami (czytaj. promieniowanie, mutacje, potwory, etc.).
Film rozpoczyna się od wielkiego wybuchu i napisu THE END. Trochę może nietypowo, ale adekwatnie, bo oto w wyniku wojny atomowej zniszczone zostało wszelkie życie na Ziemi. Chociaż jednak niezupełnie wszelkie, bo oszczędziło pewną dolinę, w której od wielu lat na taką okoliczność szykował się niejaki Maddison i jego córka Louise. Do ich posiadłości przybywa niebawem pięć osób, które szczęśliwie znalazły się w pobliżu podczas wybuchu. Uzbrojony i podstępny Tony wraz ze swoją kobietą Ruby, przystojny geolog Rick niosący resztką sił ciężko rannego Radka oraz stary włóczęga podróżujący z osłem. Niestety gospodarz nie przewidział takiego obrotu sprawy i przygotował zapasy jedynie dla trzech osób (w tym narzeczonego córki, który do domu nie dotarł)...
No i zaczyna się konflikt. Dwie atrakcyjne kobiety i pięciu chłopa. Starca i umierającego nikt nie bierze pod uwagę, ale Tony, Rick, Ruby i Louise grają w podchody jak w skondensowanej pigułce "Mody na sukces". A przecież nie to jest najważniejsze - przynajmniej dla miłośnika dziwnego filmu - kto kogo przeleci (w tej kwestii można byłoby się jakoś dogadać). Na zewnątrz czai się zmutowany stwór, który czyha na atomowych niedobitków!!!



Film został nakręcony w formacie 2.00:1, czyli całkiem fajnej panoramie. Niestety DVD, które posiadam ma przycięte proporcje do 4:3, na dodatek zrobione jest to dość chamsko (wycięty środek, bez specjalnego rozczulania się, w którym rogu kadru dzieje się akcja), przez co nie byłem w stanie w pełni rozkoszować się oryginalną wizją operatora :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz